04/12/2023
„Kur**, nie wyrobię się” – myśl ta zdąży jeszcze kilka razy przetoczyć się przez moje zwoje mózgowe, zanim wykonam taktyczny odwrót przed wyłaniającą się za drzew burzą. Jak się potem okaże – w ostatnim możliwym momencie. Gnając jednak trawiastymi zboczami Sinjajeviny nie wiem jaki będzie finał tej ucieczki. Ostatnie kilka kilometrów było rozciągającym się po horyzont pustkowiem, raz po raz poprzecinanym niewielkimi wzniesieniami.
Co znajdę za tymi pagórami? Czy w ogóle COŚ znajdę?
Wprawiające mnie do tej pory w nieopisany zachwyt pasmo, postanowiło pokazać pazur. I trzeba przyznać, że nagła burza to idealnie skrojone dla tego miejsca zagrożenie. Słabo zaludniona, w większości niemal pozbawiona domostw i schronów Sinjajevina, z łagodnej krainy zmienia się w piekło. Piekło dla wędrowczyni, która przeszarżowała w ocenie niebezpieczeństwa.
„Kur**, gdzie teraz?” - zwoje zdają sobie sprawą, że na to pytanie, muszą zareagować nieco szybciej niż na poprzednie. W polu mojego widzenia dostrzegam jedynie otoczony niskim płotem nagrobek przycupnięty na wzniesieniu. Dobiegając do celu, moim oczom ukazuje się to, co skryte za nim – gospodarstwo. Alleluja! Lecę w jego stronę jak na skrzydłach, z radości już niemal skacząc, kiedy pierwsze krople grzmocą mi o plecak i twarz. Przy wejściu do chaty stoi kobieta, ale na mój widok znika w sieni. Dobiegam do zagrody i wołam ją, ale ta trzyma dystans. Próbuję wytłumaczyć w kilku językach, że szukam schronienia, choć mam wrażenie, że walące za moimi plecami pioruny przemawiają lepiej niż jakikolwiek moje słowo czy gest. Szybko dochodzę do wniosku, że z gościny jednak nici i biegnę do sąsiednich chat. Wszystkie są opuszczone i zamknięte na cztery spusty, poza sławojką, której próg przekraczam niczym wojowniczka wchodząca do Valhalli. „Uratowana” – myślę sobie, wtem do moich uszu dochodzi głośne gwizdanie. Przez szparę widzę jak gospodyni, która jeszcze chwilę temu miała mnie w nosie, wykonuje ręką gest przywoływania. Wychodzę na zewnątrz, ale niechętnie – z nieba leją się już strumienie wody i światła. Do chaty dobiegam zupełnie mokra i nim udaje mi się ściągnąć buty, na moim ramieniu ląduje ręcznik. Kobieta gestem zaprasza mnie do stołu w kuchni, na którym rozstawione są już talerzyki, napoje i jakieś jedzenie.
„Tośmy się dogadały” – pomyślałam siadając przy stole i śmiejąc się jak głupia do sera. A ser, trza przyznać, był najpyszniejszy.