09/06/2014
IRAK, Kurdystan. Arash.
Jakoś tak wyszło, że 29 dni od opuszczenia domu wylądowałem z Marcinem w Iraku, a konkretniej w jego kurdyjskiej części. Utwierdziliśmy się tam w przekonaniu, że Kurdowie są fantastycznym narodem. Taki był też Arash...
Idziemy sobie pewnego słonecznego poranka przez Zakho, temperatura tuż pod 50 stopni, leje się z nas pot, ale jesteśmy szczęśliwi, a na dodatek podchodzi do nas średniego wieku mężczyzna i nawet nie zaprasza, ale prosi nas o to, żebyśmy się z nim napili herbaty. My zdecydowanie na tak, więc pijemy, rozmawiamy sobie dobrym angielskim i dowiadujemy się, że nasz kumpel zwie się Arash i ma właśnie przerwę w pracy. Skończyliśmy pić, dziękujemy, ale okazało się, że to dopiero początek. Zwiedziliśmy razem bazar, na którym dostaliśmy w prezencie płyty CD z miejscową muzyką, którą gorąco polecam! (w przeciwieństwie do niektórych moich znajomych, którzy mają jej już dość) A potem kupował nam kolejno: ciastko, świeży sok z wyciskanych pomarańczy, ciastko, herbatę, herbatę, ciastko, herbatę, herbatę. Nie pomagało ani tłumaczenie, że nie jesteśmy głodni ani próby płacenia za siebie. Jedynie z obiadu udało nam się wykręcić. Po paru godzinach zaczęliśmy się zastanawiać, ile to potrwa, bo owszem, było super i za darmo, ale jakoś tak nieswojo jednak. Ale Arash liczył chyba na więcej...
Okazało się, że do tej swojej pracy nie musi wracać i chodziliśmy dalej. Jeszcze jedna herbatka i chwyciliśmy się ostatniej deski ratunku, a mianowicie oznajmiliśmy mu, że musimy wracać do Turcji, do naszych znajomych.
Połowicznie się udało, bo zmierzaliśmy do pożegnania, gdy Arash stwierdził, że odwiezie nas autobusem aż do granicy. Na nic tłumaczenia, że sobie poradzimy, że wolimy stopem jechać, że nie chodzi o pieniądze, ale stopem ciekawiej, itd. Odpuściliśmy, w autobusie wesoło, a największą furorę zrobiła polska flaga, którą sprezentowaliśmy naszemu przyjacielowi.
To nie był koniec. Na granicy dowiedzieliśmy się, że pojedziemy taksówką. Bez Arasha już, ale on nie puści nas inaczej. No nic. Taksówka za bagatela 30 euro i nawet fakt, że to nie my płacimy, nie powstrzymał naszego smutku. Pożegnaliśmy się z Arashem, oczywiście z buziaczkami i wsiedliśmy do taryfy, co absolutnie nieczęsto się zdarza.
W cenie były wrażenia, oj tak! Już w strefie granicznej kierowca się zapytał, czy umiem prowadzić samochód. Nawet gdybym nie umiał, to nie zaprzepaściłbym takiej szansy, więc wylądowałem za kółkiem. Nie zdążyłem nawet odpalić silnika, gdy zauważyłem, że samochód przed nami niebezpiecznie się do nas zbliża. O dziwo nie powstrzymała go nawet donośna polska "k***a". No i BUM. No dobra, bardziej PUK, ale i tak odechciało mi się być irackim Kubicą. Auta bez obrażeń, krótka "gadka", czyli nikt nic nie zrozumiał i jedziemy dalej. Każdy jedzie jak chce, więc i ja się wcisnąłem na wolny pas. Wszystko super, dopóki nie zatrzymał nas jakiś wojskowy. Podchodzi do okna i jedyne co zauważyłem, to wielki, świecący, pusty oczodół...
Daniel