Sinusoidalny - rok podróży z końca świata

  • Home
  • Sinusoidalny - rok podróży z końca świata

Sinusoidalny - rok podróży z końca świata Co było dalej? Zapraszamy.

"A może rzucić to wszystko i wyjechać...do Nowej Zelandii?" Odpowiedzieliśmy twierdząco, zdobyliśmy dwie ze stu przyznawanych rocznie wiz, zostawiliśmy pracę, mieszkanie w kredycie i czworonoga pod opieką rodziców.

02/12/2020

Odpalajcie Dobre Radio. Jesteśmy na antenie u Lopacinskichswiat. Temat wiadomy 😉.

Jak widać po wpisie sprzed roku, nie ma sensu tęsknić za podróżami... przynajmniej tymi budżetowymi 😅."Stoimy w porcie p...
21/10/2020

Jak widać po wpisie sprzed roku, nie ma sensu tęsknić za podróżami... przynajmniej tymi budżetowymi 😅.

"Stoimy w porcie pełnym natrętów i wyłudzaczy, o moralności podobnej do warszawskich taksówkarzy, w erze przeduberowej przewożących turystów z Dworca Centralnego na Emilii Plater za dwieście złotych, z uśmiechem na ustach. Tamci przynajmniej nie zachodzili drogi, ani nie szarpali za rękaw, co po dwóch godzinach na śmierdzącej, lepkiej od potu łodzi i z perspektywą kolejnych kilku w zatłoczonym busie przyprawia mnie o wściekły szczękościsk." 👇

Prawdziwa egzotyka to nie kolorowa pocztówka.

Lubię lotniska nocą. Mają coś w sobie, pewien rytm. Są takie, które nigdy nie milkną i te, które pogrążają się w półśnie...
27/08/2020

Lubię lotniska nocą. Mają coś w sobie, pewien rytm. Są takie, które nigdy nie milkną i te, które pogrążają się w półśnie. Bezimienny port lotniczy w Auckland należy oczywiście do tych drugich. Bramki ostatniego rejsu zamknięto minutę temu, o 23:55. Na pierwszy poranny poczekać należy do 6:00, co daje kilka godzin błogiego spokoju. Panie z obsługi mogą więc spokojnie udać się do otwartego całą dobę McDonald’s, którego przysmakami przynajmniej dwie z trzech wydają się zajadać zbyt często. Jeśli tak dalej pójdzie, wcale nie będę od nich lepszy. [...] 👇

Jesteś zbyt spokojna, by zamieszkać tu na stałe… i zbyt piękna, by spędzić tylko wakacje.

Trylogię o hobbitach, elfach, krasnoludach, orkach i wszystkich innych stworzeniach Śródziemia zna niemal każdy. To w su...
26/08/2020

Trylogię o hobbitach, elfach, krasnoludach, orkach i wszystkich innych stworzeniach Śródziemia zna niemal każdy. To w sumie banał, pierwsze skojarzenie z tym krajem, wałkowane w każdym tekście i przewodniku. Być może dlatego nie poświęciliśmy mu do tej pory zbytniej uwagi. Niemniej, jest kilka nieoczywistych faktów, które warto przytoczyć. 👇

Dzieło kręcono w sześćdziesięciu siedmiu miejscach, na obydwu wyspach. Legenda głosi, że w produkcji brał udział jeden na stusześćdziesięciu Nowozelandczyków.

Na obszarze Nowej Zelandii mieści się czternaście parków narodowych, rozciągniętych na ponad trzydziestu tysiącach kilom...
18/08/2020

Na obszarze Nowej Zelandii mieści się czternaście parków narodowych, rozciągniętych na ponad trzydziestu tysiącach kilometrów nietkniętej przez człowieka przyrody. 🌿
Razem stanowią jedną dziesiątą kraju, a pięć z nich wpisanych jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Mieliśmy przyjemność zobaczyć niemal wszystkie ☺️

Odwiedziliśmy niemal wszystkie. Które zrobiły na nas największe wrażenie?

Jedno, czego nam w tej podróży na pewno nie brakowało, to słońce, o każdej porze roku ☀️☀️☀️.
31/07/2020

Jedno, czego nam w tej podróży na pewno nie brakowało, to słońce, o każdej porze roku ☀️☀️☀️.

W całej Nowej Zelandii słońce świeci statystycznie dwa tysiące godzin w roku. Rekordzistą w tej kwestii jest miasto Yuma w amerykańskiej Arizonie – ponad cztery tysiące godzin słońca na rok, czyli aż jedenaście dziennie.

Równo rok temu zamarzaliśmy, pomimo dachu nad głową i dodatniej temperatury ❄️❄️❄️Jak to możliwe? 👇
06/07/2020

Równo rok temu zamarzaliśmy, pomimo dachu nad głową i dodatniej temperatury ❄️❄️❄️Jak to możliwe? 👇

Środek zimy na wyspie południowej to dziesięć stopni Celsjusza w trakcie dnia. Paradoksalnie jednak, w nowozelandzkich domach jest o wiele chłodniej niż w polskich.

"Wreszcie czas na smoko, jak w Australii, Nowej Zelandii i na Falklandach określa się krótką przerwę w obowiązkach. Niet...
19/06/2020

"Wreszcie czas na smoko, jak w Australii, Nowej Zelandii i na Falklandach określa się krótką przerwę w obowiązkach. Nietrudno się domyślić, że słówko to pochodzi od czasu przeznaczonego na smoke, czyli zapalenie papierosa. Jest nawet miasteczko w australijskim stanie Victoria o dokładnie takiej nazwie. Zyskało ją w 1850 roku, za sprawą poszukiwaczy złota, którzy w drodze do i z kopalni zatrzymywali się na dymka właśnie tam." 👇

Czas na smoko, jak w Australii, Nowej Zelandii i na Falklandach określa się krótką przerwę w obowiązkach. Nietrudno się domyślić, od czego pochodzi ta nazwa.

Kiedyś to były majówki ;)
05/05/2020

Kiedyś to były majówki ;)

Absolutnie najpiękniejsze miejsce, w jakim byłem. Majestatyczne, szumiące tajemniczo, spowite gęstymi chmurami, ukrytymi przed światem w surowych objęciach obojętnych fiordów.

Tak, wiemy, że  , ale jak to wszystko się skończy, to plan trzeba mieć! A w robieniu przekozackich, skrupulatnych, budże...
04/04/2020

Tak, wiemy, że , ale jak to wszystko się skończy, to plan trzeba mieć!

A w robieniu przekozackich, skrupulatnych, budżetowych i mega pomocnych planów niezawodni są jak zawsze ŚWIAT Na Własną Rękę 👏

Polecamy wszystkim, którzy planują wycieczkę do Nowej Zelandii! 🥝

W Nowej Zelandii jest wiele pięknych jest, a czas na zwiedzanie najczęściej ograniczony. W tym wpisie przedstawiam naszą trasę. Opis, długość, mapa - łap!

Nowa Zelandia wprowadziła czwarty, najwyższy stopień zagrożenia. Premier Jacinda Ardern apeluje do obywateli: „Kia kaha”...
25/03/2020

Nowa Zelandia wprowadziła czwarty, najwyższy stopień zagrożenia. Premier Jacinda Ardern apeluje do obywateli: „Kia kaha”, czyli „Bądźcie silni” i ogłasza miesięczną kwarantannę domową.

To standardowe dziś działanie zastanowiło nas pod jednym względem: w kraju długiej, białej chmury trwa właśnie Harvest, czyli doroczny sezon winobrania. W jego trakcie Kiwusi (przy pomocy rąk setek backpackersów i imigrantów zarobkowych) powinni wyprodukować około trzystu milionów litrów napoju bogów. Sezon trwa tylko teraz i oznacza sześć tygodni pracy, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Fizycznej, nie zdalnej. Bez możliwości przełożenia na później.

Zapytaliśmy znajomych, którzy w tym roku wrócili do "naszej" winiarni. Pracują normalnie, ale z zaostrzonymi procedurami sanitarnymi. Na tyle, że każdy zespół został przymusowo przekwaterowany do osobnych hosteli, co oznacza na przykład wymówienie dotychczas wynajmowanych mieszkań i pewne komplikacje... na przykład dla par.

Cieszymy się, że mogliśmy popracować na Harvest jeszcze w normalnych okolicznościach. Jak było? Sprawdźcie sami ⤵️

Jak pracuje się w nowozelandzkiej winiarni?

Oczywiście odwołaliśmy wszystkie nasze najbliższe prelekcje.. a w zasadzie zrobiono to za nas, zamykając knajpy... i bar...
18/03/2020

Oczywiście odwołaliśmy wszystkie nasze najbliższe prelekcje.. a w zasadzie zrobiono to za nas, zamykając knajpy... i bardzo dobrze!

Także, jak już wiadomo: !
A że i czasu na czytanie więcej, to zapraszamy: http://sinusoidalny.pl/.

Rok temu o tej porze koronawirusa nie było, a my spokojnie pracowaliśmy sobie w winiarni nad Kim Crawford Sauvignon Blanc 2019. Dziś czytając opinie o tym winie na "eksperckich" portalach, w tym o "umiejętnie użytej beczce", pokładamy się ze śmiechu... ale to temat na osobny wpis 😀.

PS.
Nie, nie nosimy maseczek, ani nie witamy się łokciami 😉

W marcu 2019 mieliśmy duuuużo czasu, więc i zapiski dość niebanalne:"To Nowozelandczyk wzbił się pierwszy w powietrze. R...
04/03/2020

W marcu 2019 mieliśmy duuuużo czasu, więc i zapiski dość niebanalne:

"To Nowozelandczyk wzbił się pierwszy w powietrze.
Richard William Pearse odbył swój lot samolotem dwa lata przed sławnymi braćmi Wright, a było to 31 marca 1902 roku. Własnoręcznie wykonana maszyna poniosła go całe dziewięćdziesiąt jeden metrów. Informacja z gatunku tych, którą chciałoby się błysnąć na ostatnim etapie „Milionerów”, gdyby nie to, że pytania wysokich lotów to tam już tylko o słowa, które krzyczy Rozenkowa do Majdana."

To Nowozelandczyk wzbił się pierwszy w powietrze. Richard William Pearse odbył swój lot dwa lata przed sławnymi braćmi Wright - 31 marca 1902 roku.

Podczas naszych prelekcji podkreślamy, jak życie w drodze nauczyło nas znaaaaaaacznie mniejszego zapotrzebowania na dobr...
03/03/2020

Podczas naszych prelekcji podkreślamy, jak życie w drodze nauczyło nas znaaaaaaacznie mniejszego zapotrzebowania na dobra materialne. Po kilku tygodniach w Warszawie chętnie znów rzucilibyśmy wszystko i zamienili mieszkanie w bloku na noclegi na czterech kółkach… tym razem być może w USA? 😊

Dlatego też zapraszamy Was na youtubowy kanał Tripology. Zuza i Sebastian publikują daily vlogi z ich miesięcznej podróży po zachodzie Stanów, pokazując ogromną dawkę amerykańskich widoków, ale też kulisy życia backpackersa – aż się łezka w oku kręci! 😉 W odcinku, którego jesteśmy patronami, zobaczycie jak wygląda park Balboa i klimatyczne stare miasto San Diego. Miłego oglądania!

Dziękujemy wszystkim, którzy polecali nam San Diego- zgadzamy się z Wami, to miasto jest super! Kolejne piękne wspomnienie z Work and Travel do kolekcji. 🔻RO...

Takie prelekcje to my lubimy! Jest super! 👏
01/03/2020

Takie prelekcje to my lubimy! Jest super! 👏

Ja to tak tylko tu zostawię... 🙈Do jutra!Południk Zero
26/02/2020

Ja to tak tylko tu zostawię... 🙈
Do jutra!
Południk Zero

Dojechałem, choć pod koniec już z sercem w gardle, a na całej trasie przypominając sobie wszelkie zasady ekonomicznej ja...
19/02/2020

Dojechałem, choć pod koniec już z sercem w gardle, a na całej trasie przypominając sobie wszelkie zasady ekonomicznej jazdy. Na szczęście w tę stronę było z górki, czyli siłą rozpędu, jakoś się udało. Dotoczywszy się na stację, wlałem do baku 59,77 litra. Przyjmując, że mieści się w nim równo sześćdziesiąt, to ten koleś z butelką uratował mi skórę. Dostałem od Edyty standardowy ochrzan, że zawsze wszystko na ostatnią chwilę, bezmyślnie i w ogóle gdzie ja mam głowę. Czyli jakoś się upiekło, trochę pośmiane, trochę nagadane, wszystko po staremu. Mam już nawet pomysł na uniknięcie tego problemu w przyszłości, genialne rozwiązanie. Wystarczy zmienić środek transportu na rower, na co wpadłem dziś, po tygodniu, zainspirowany niezwykłą rozmową z dwójką staruszków.

W najspokojniejszej knajpie na świecie obsługuję emerytów właśnie, ale też grupki przyjaciół w średnim wieku i kilkuosobowe rodzinki. Pierwsi przychodzą zazwyczaj po otwarciu o ósmej, na poranną kawę i scone, czyli charakterystyczny wypiek mieszczący się konsystencją i smakiem gdzieś pomiędzy ciastkiem a bułką, podawany w wersji deserowej lub… serowej, bez de, po prostu. Wiele babć i dziadków jest po imieniu z obsługą, tacy na przykład Mel i Wendy, pijący tu tę samą flat white na odtłuszczonym mleku, dzień w dzień, od kilku lat, do porannego przeglądu prasy i krzyżówek. Co, jak co, ale kiwi kawa jest naprawdę wyśmienita i w cenie takiej, jak być powinna, czyli czterech dolarów, plus minus dwadzieścia centów, niezależnie od miejsca. Po takim lekkim śniadaniu, na stołach pojawia się menu lunchowe, zupa z muszlami i przekąski, typu krokiety z wędzonej ryby Tarakihi. W wersji panierowanej lub pieczonej zjeść można tę, która była dziś u rybaków, a jest to zazwyczaj monk fish lub snapper. Z upływem dnia zmienia się klientela, zamawiając pierwsze bubbles, czyli prossecco lub złotego lagera z okolicznego browaru.

Już w pierwszych tygodniach po przeprowadzce przyzwyczailiśmy się do tego, że między czternastą a szesnastą nie ma sensu szukać jedzenia na mieście. Menu nowozelandzkich restauracji podzielone jest na lunch i dinner. Pomiędzy, w porze naszego, polskiego obiadu, kiedy zawsze byliśmy najbardziej głodni, mogliśmy liczyć co najwyżej na zimne przegryzki. Gdy już doczekamy wieczora, do steków i burgerów zamawiane jest zazwyczaj czerwone Pino Noir lub inny owoc pracy tutejszych winiarzy. Być może na ten temat dowiemy się więcej już niedługo, bo dziś rozesłaliśmy zgłoszenia do pracy podczas wyrobu wina, którego sezon zaczyna się za niespełna miesiąc. Będzie to co prawda oznaczać przedwczesne pożegnanie się z domem o widoku absolutnym, na co zupełnie nie jestem gotowy, no, ale umówmy się, winobranie w Nowej Zelandii. Brzmi nieźle. Koniec tej jedzeniowo-alkoholowej dygresji, bo przecież miało być o staruszkach-cyklistach.

Przyznaję się bez bicia, że jak podaję komuś rękę po raz pierwszy, to nawet nie staram się zapamiętać imienia. Jest to paskudny nawyk, absolutnie do zmiany i teraz to czuję dogłębnie, bo ci państwo zasłużyli na wymianę z imienia, a nawet nazwiska. Wiem jednak tylko, że są holendrami, na oko sześćdziesięcioletnimi. To ważna adnotacja, bo prawda okazała się w tym przypadku zaskakująco diametralna.

– On w przyszłym roku kończy osiemdziesiąt! O mnie nie pytaj, ale jestem tylko kilka lat młodsza. A tam, oparte o drzewo stoją nasze rowery, chcesz zobaczyć? – opowiada pani z błyskiem w oku.

To, że siedemdziesięcioparolatkowie jeżdżą na rowerach, to nic nadzwyczajnego. Ale od kiedy usłyszałem, że oni na tych jednośladach w sześć tygodni przemierzają kawał Nowej Zelandii, to szczęki nie pozbierałem aż do dziś.

– Tam, w torbach po obu stronach kół, są wszystkie nasze bagaże – kontynuuje. – Do tego dwa małe plecaczki i to wszystko, czego nam potrzeba. Sypiamy w namiotach.

– Pani sobie ze mnie raczy robić jaja.

W tym wieku! Holandia z rowerami za pan brat, to wiadomo nie od dziś, ale, że aż tak? Widziałem ludzi różnych narodowości, na przeróżnych trasach, z góralami obłożonymi podobnie, jak nie bardziej. Żadna z tych osób nie przekraczała jednak pięćdziesiątki, a nawet wtedy do głowy by mi nie wpadło, że jest na wyprawie dłuższej, niż kilka dni. Może jednak powinienem zrewidować swoje wizualne oceny, w końcu w zdrowym ciele zdrowy duch, co patrząc na tych państwa potwierdza się po stokroć. Więcej! Ten oto żywy dowód dostaję dziś po raz drugi. Jesteśmy bowiem parę dni później, kilkadziesiąt kilometrów dalej, świętujemy urodziny Edyty w środku upalnego lutego, przy plaży, bez ani jednej chmurki na niebie. Przechodzą obok nas ci sami państwo, z tymi samymi rowerami, które co roku zabierają ze sobą z Europy, na podobne eskapady po całym świecie. Podchodzę się przywitać, bo nasza ostatnia pogawędka trwała dobrych kilkanaście minut, w trakcie których zdążyliśmy zahaczyć nawet o międzypokoleniowe tematy małżeńskie. Przedstawiam więc żonę, która przynajmniej może się przekonać, że starsi państwo naprawdę istnieją, bo o przesłanie zrobionego wtedy, pamiątkowego zdjęcia nadal nie doprosiłem się kolegi z pracy*. Wymieniamy kilka kurtuazyjnych zdań i uśmiechów, po czym państwo odjeżdżają w swoją stronę, a my oddalamy się w kierunku auta, wygodniccy, jak zawsze.

Telewizja telewizją... 📺.. ale więcej ciekawostek i konkretów - to jednak domena dłuższych rozmów. Dlatego nie dziwi nas...
17/02/2020

Telewizja telewizją... 📺
.. ale więcej ciekawostek i konkretów - to jednak domena dłuższych rozmów. Dlatego nie dziwi nas wcale siła radia i rosnąca popularność podcastów.🎙

Mamy nadzieję, że w tym, który znajdziecie poniżej udało nam się przybliżyć nieco bardziej piękny kraj, jakim jest Nowa Zelandia. Zapraszamy do odsłuchu!

RDC - dziękujemy za zaproszenie!

Gośćmi Agnieszki Lipki-Barnett byli Edyta i Rafał Miazga, którzy spędzili rok w Nowej Zelandii.

Dla wszystkich, którzy przegapili. Temat jak zawsze ten sam, tym razem w śniadaniowej wersji light ;) Zainteresowanych z...
16/02/2020

Dla wszystkich, którzy przegapili. Temat jak zawsze ten sam, tym razem w śniadaniowej wersji light ;)

Zainteresowanych zapraszamy do lektury bloga i udziału w prelekcjach! 🥝🌎

https://pytanienasniadanie.tvp.pl/46677281/rzucic-wszystko-i-wyjechac-do-nowej-zelandii

Pomysł na podróż do Nowej Zelandii zrodził się w głowach Edyty i Rafała w 2016 roku. W listopadzie 2018 rzucili wszystko – wynajęli swoje mieszkanie które mieli w kredycie, zrezygnowali z pracy, spakowali się i wyjechali do Nowej Zelandii. Tam pracowali w knajpie, gdzie się dało i zara...

Obowiązkowa fota na ściance 🙈Dzięki za zaproszenie Pytanie na śniadanie i czekamy na następne 👊😉
16/02/2020

Obowiązkowa fota na ściance 🙈
Dzięki za zaproszenie Pytanie na śniadanie i czekamy na następne 👊😉

Edyta kmini już tak od roku... 😀 I wreszcie się dowiecie! 📣Pogadamy oczywiście o Nowej Zelandii i tym, jak rzucić to wsz...
15/02/2020

Edyta kmini już tak od roku... 😀
I wreszcie się dowiecie! 📣
Pogadamy oczywiście o Nowej Zelandii i tym, jak rzucić to wszystko
i wyjeeeeechać... ✈️

Słuchajcie i oglądajcie nas:

- dziś wieczorem (15.02) - o 22:00 w RDC
- jutro rano (16.02) - o 10:40 w Pytanie na śniadanie

Do zobaczenia i usłyszenia na antenach!

Rzym za Nerona to przy tym widoku niewinne, harcerskie ognisko. Wiem co mówię, bo ogląd okolicy mamy najlepszy z możliwy...
10/02/2020

Rzym za Nerona to przy tym widoku niewinne, harcerskie ognisko. Wiem co mówię, bo ogląd okolicy mamy najlepszy z możliwych – od tygodnia mieszkamy w absolutnie rajskim miejscu, domu położonym na wzgórzu, tuż nad przepiękną, szeroką, piaszczystą plażą, z widokiem na całą zatokę. Mniej więcej w czasie gdy my rozpakowywaliśmy swoje graty, kilkanaście kilometrów dalej wybuchł pierwszy pożar lasu. Dziś jest ich już kilka, a największy raptem trzydzieści kilometrów od nas. Ewakuowano miasteczko Wakefield, czyli około trzy tysiące osób, a w całym regionie wprowadzony został stan wyjątkowy. Trwa największa, nowozelandzka walka z ogniem od sześćdziesięciu lat, a jedyne, co możemy zrobić, to dopingować strażakom i biernie obserwować dwadzieścia dwa helikoptery, nabierające wodę w zatoce i odlatujące w kierunku płomieni. Dziś, o dziwo, ruszają też w przeciwnym kierunku. Do centrum miasta.

Płonie środek Nowej Zelandii – czytam nagłówek na najważniejszym, i nie wiem czy nie jedynym, tutejszym portalu informacyjnym, NZherald. No, to mamy problem. To wyznaczone geograficznie, umowne centrum kraju, leży już tylko jakieś dziesięć minut autem od nas. Do domu wraca Greg, długowłosy blondyn z fryzurą w koński ogon, szeroki w barach, były zawodnik rugby i pracownik związku sportowego kobiet tej dyscypliny. Coś za wcześnie, przecież dopiero czternasta. Pytam czy to w związku z pożarem. Oczywiście, ewakuowano ich, a ostatnie dwie godziny spędzili, pomagając strażakom. Pokazuje mi film z miejsca zdarzenia. Nie wygląda to ciekawie. Wychodzi na taras i uśmiecha się nerwowo, rozglądając wokół. Pozostaje tylko czekać na rozwój wypadków.

Trzeba przyznać, że mimo wszystko, czujemy się bezpiecznie. Nawet w obliczu tegorocznej skali, takie pożary to tutaj nic nadzwyczajnego, podobnie jak w Australii. Do domu wraca Grace, szczupła jak patyk, przemiła dentystka. Pracuje w Moutece, czterdzieści kilometrów dalej, na pograniczu Nelson i parku narodowego Abel Tasman, czyli nieco dalej niż tam, gdzie ja od kilku dni znów roznoszę kawę i jedzenie. Mówi, że drogi przejezdne, bez problemu mogę więc ruszać na wieczorną zmianę do spokojnej, malowniczo położonej knajpy w środku malutkiego portu, wypoczynkowej osady odwiedzanej głównie przez emerytów i rodziny z dziećmi. Po drodze zostawiam Edytę w innej restauracji, choć to chyba nazwa na wyrost. Miejsce prowadzone jest Rosyjsko-Szwajcarską parę, czyli dwuosobową mieszankę wybuchową, zapewniającą sceny z „Kuchennych Rewolucji”, na żywo, każdego dnia. Stoimy chwilę na parkingu. Zastanawiamy się, o co dzisiaj kłócić się będą właściciele i czy po raz kolejny zostanie powierniczką wzruszeń szefowej, która zdążyła już przedstawić jej ze szczegółami status trwającej między tą dwójką sprawy rozwodowej. Przynajmniej jest śmiesznie.

Dojeżdżam do restauracji i pierwsze, co słyszę, to wycie syren. Czuję zapach wędzonki, jak na ogromnym ognisku i rozglądam się wokół. Jeszcze wczoraj żywy, błękitny odcień nieba nad zatoką zniknął, jakby ktoś przez noc zmniejszył jasność i kontrast obrazu. Wchodzę do knajpy i widzę stroskaną twarz baristki, Janelle, starszej, wychudzonej kobiety, zmiękczającej przekleństwa słówkiem bloody zamiast fu***ng, gdy jest wkurzona, a jednocześnie nadal chce być grzeczna.

– To już trzeci raz dzisiaj. Czyli trzecie ognisko pożaru – mówi do mnie od wejścia.

– Powinniśmy się niepokoić? – odpowiadam pytaniem.

Okazuje się, że jeszcze nie, ale może za kilka dni, kto wie. Póki co, ogień nadal jest dwadzieścia kilometrów stąd, tylko wiatr zmienił kierunek, roznosząc dym nad knajpą i w stronę miasta. Janelle modli się o deszcz. Mieszka na farmie, o wiele bliżej płomieni. Hoduje konie, które zaczynają panikować, rżeć, ryć kopytami w piachu, biegać w kółko, prosić o otwarcie zagrody. Mimo wszystko mam wrażenie, że trochę koloryzuje, albo po prostu znosi sytuację zdecydowanie gorzej, niż inni. Wczoraj na przykład obsługiwałem przesympatyczną parkę w średnim wieku. Zjedli obiad, deser, posiedzieli nad gazetą, popijając kawkę. Na koniec poprosili o rachunek i powiedzieli, że przyda im się do rozliczeń z ubezpieczycielem. Zostali ewakuowani z domu na samym skraju lasu.

Mija dwudziesta trzecia, kończę zmianę i idę do auta, ruszając w powrotną drogę do domu. Zdecydowanie muszę zatankować, od dwóch dni jeżdżę na rezerwie, ale spokojnie, stacja benzynowa zaraz obok. Podjeżdżam. Zamknięta. Niech to szlag. Godziny pracy od ósmej rano, do ósmej wieczorem. Na stacji benzynowej. Nowa Zelandia. Szybka kalkulacja w głowie. Do domu, a tym samym najbliższego paliwa, mam trzydzieści kilometrów. Drugie trzydzieści zrobiłem, przyjeżdżając tutaj. Wczoraj po mieście, tu dziesięć, tam piętnaście… auto pali dychę na trasie, rezerwy powinno być na styk. Dojadę czy nie? Pieprzony koniec świata, jak można zamykać na noc stację benzynową? Nie, nie, inaczej. Pytanie brzmi: „jak może mnie to jeszcze zaskakiwać?”.

Patrzę na telefon, rozładowany. No to pięknie. W knajpie nie ma już nikogo, domowe okiennice przy ulicy ciemne. Edyta pewnie już czeka, żeby ją odebrać, pół godziny jazdy stąd. Jechać czy nie? Znajduję ostatni otwarty bar, też już zamykają, ale na szczęście siedzi jeszcze dwóch lokalsów. Pytam, czy nie ma tu innej stacji i zgodnie z przewidywaniami słyszę, że najbliższa w Nelson. Co robić?

– Zostań na noc, będzie bezpieczniej. Jak ci stanie auto na nieoświetlonej autostradzie, to już po tobie. Do tego lasy płoną… lepiej już kimać w aucie – słyszę złote rady.

Coś w tym jest. Tylko kurde, może wystarczy. Edyta czeka, pewnie już próbuje się do mnie dobić. Nocnych autobusów brak, pewnie ogarnie sobie jakąś taksówkę, ale to też nie będzie takie proste. I na bank będzie się martwić. Nie pamiętam nawet jej nowozelandzkiego numeru, żeby zadzwonić od jednego z tych kolesi. Nagle wyższy z nich przypomina sobie, że gdzieś w garażu powinien mieć małą butelkę benzyny. Jeśli chcę ryzykować, to może po nią pojechać, ale pewnie nie będzie to więcej niż pół litra. Zawsze coś. Sprawdzam.

Co za kretyński pomysł. Tak naprawdę już w momencie podejmowania decyzji wiedzieliśmy, że to będzie klapa. W New Plymout...
01/02/2020

Co za kretyński pomysł. Tak naprawdę już w momencie podejmowania decyzji wiedzieliśmy, że to będzie klapa.
W New Plymouth zamiast słońca i plaż, zastaliśmy deszcz i nie zachęcającą do zamieszkania architekturę. Przejechaliśmy łącznie osiemset kilometrów, by przekonać się, że nie jest to miejsce, w którym chcemy spędzić kolejne tygodnie… i czym prędzej wróciliśmy na prom do Wellington. Po drodze nie znaleźliśmy ani jednego dnia na surfing, bo gdy już byliśmy na wybrzeżu, to pogoda nie pozwoliła. Istny ukrop trafił nam się za to akurat wtedy, gdy morze zostawiliśmy już za plecami.

Jak się okazało, nad zachodnią częścią wyspy północnej góruje Mount Taranaki, zawłaszczając sobie cały krajobraz tego regionu. To surowy, czynny wulkan, o idealnie kolistym kształcie, nakryty czapą śniegu nawet w środku lata, a w promieniu dziesięciu kilometrów otoczony parkiem narodowym. Podjęliśmy więc dość logiczną decyzję, że choć trochę skorzystamy z wycieczki, robiąc sobie trekking. Oczywiście nie na sam szczyt, ale najbardziej malowniczymi, wyznaczonymi pod nim szlakami. Szkoda tylko, że zajechaliśmy od zupełnie przeciwnej strony, a dopiero po trzech kilometrach marszu przez las, płynąc we własnym pocie od trzydziestostopniowego upału, zrozumieliśmy, że idziemy zupełnie donikąd. Kolejna godzina drogi z powrotem do samochodu i powinniśmy już wiedzieć, że nawet z przyzwoitego spaceru w tej okolicy wyjdą nici. Zostawiliśmy go sobie na niemal ostatni dzień, przed opłaconym już promem na wyspę południową, który odpływał czterysta kilometrów dalej. Zegar zaczął więc tykać, a tu z wczesnego ranka zrobiło się popołudnie, my zmachani, po zupełnie przeciwnej stronie góry. Matematyka nigdy nie była moją kochanką, ale okrąg o promieniu dziesięciu kilometrów, jak nietrudno obliczyć, wynosi stówkę. I zamiast się zastanowić, że będą to bite dwie godziny, a słońce nie świeci całą dobę, to my na czuja, bez mapy i zasięgu, zaczęliśmy tę górę objeżdżać dookoła. Zakończyło się paroma fotkami z drogi i szukaniem campingu w pobliżu, żeby nie spać na poboczu.

Ten dzień to najlepsze podsumowanie minionego tygodnia, czyli miotania się w tę i z powrotem, nie wiadomo po co i na siłę. O dziwo obyło się bez większych kłótni, ale chyba tylko dlatego, że obydwoje gdzieś podświadomie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw i po prostu machnęliśmy na nie ręką. Nawet spania ani razu nie trafiliśmy ciekawego, choć jedno zasługuje na odnotowanie. Szukając darmowych opcji zajechaliśmy na wyznaczone przez władze miejsca na skarpie, tuż nad całkiem ciekawą, choć nieco kamienistą plażą. Pewnie byłaby ładniejsza, gdyby nie jakaś taka przejmująca, wisząca w powietrzu szaruga całego tego regionu. Zeszliśmy na dół, pospacerować. Po chwili nieco dalej, w piskliwym poślizgu zahamował stary, zdezelowany Holden Vectra, czyli nasz poczciwy, europejski Opel, tylko pod tutejszą nazwą, ze zmienionym logo. Kierowca wylał się z niego krzycząc gardłowo i bełkotliwie, być może dlatego, że równocześnie przechylał do ust prawie opróżnioną flaszkę. Za nim z niemałym wysiłkiem wytoczyła się parka wychudzonych, naćpanych do granic możliwości hipisów w średnim wieku. Wszyscy troje z gatunku tych odrażających, z przetrzebionymi klawiaturami i pochowanymi kablami, wrzeszczeli chrapliwie, chwiejąc się na nogach. Mocno naznaczonej przez życie kobiecie wydawało się chyba, że jest syreną, w swoich myślach uprawiała jakąś oceaniczną orgię, wijąc się w falach przy brzegu i pełzając w mokrym piachu. Dwaj towarzysze ewidentnie mieli z nią neurotyczne połączenie, dziwną mieszankę śmiechu, pobudzenia i czegoś na wzór nawiedzonej agresji. Przez chwilę nawet zazdrościłem im świetnej zabawy w każdych warunkach, ale z boku był to jednak obraz nędzy i rozpaczy. Oddaliliśmy się czym prędzej, patrząc jak odpływają w coraz wyższe fale.

Teraz siedzimy już na zamkniętym campingu, niewielkim, zalesionym wzniesieniu przy mieście Nelson. To właśnie iglasty busz zrobił na nas największe wrażenie po drodze z Picton, w którym zjechaliśmy na brzeg. Potwierdzają się zasłyszane opinie, że fauna i flora w tych okolicach jest bardziej bujna i jeszcze piękniejsza. Po zmroku dość często biegają tu jakieś ptaki, to ja za nimi, z latarką, zajarany, że kiwi. Wiem już, że wymarł tylko jeden z jego sześciu podgatunków, więc nadal są one tu do spotkania, zwłaszcza nocą. Niestety, tylko w liczbie sześćdziesięciu ośmiu tysięcy na cały kraj, a spadek populacji wynosi dwa procent rocznie. To prawdziwy problem, z którym rząd Nowej Zelandii postanowił walczyć jeszcze zanim sytuacja stanie się krytyczna, między innymi ustanawiając ścisły rezerwat na odległej o zaledwie czterdzieści minut promem od Wellington wyspie Kaipiti. Przypłynąć tam może jedynie pięćdziesiąt osób dziennie, a najważniejszymi osobami są strażnicy, dbający o to, by miejsce było zupełnie wolne od gronostajów, szczurów czy argentyńskich mrówek, czyli gatunków zagrażających pierzastemu symbolowi kraju. Jeśli tylko się pojawią, są natychmiast wytropione przez specjalnie szkolone psy i eliminowane. W tym kontekście trzeba nadmienić, że Nowa Zelandia nie jest zbyt przyjazna czworonogom, bo to właśnie te udomowione, ze względu na skalę, są dla kiwi prawdziwymi katami. To niestety kolejny argument, by nie zostawać tu na stałe i wracać do futrzaka, który czeka na nas w domu. A póki co, do namiotu, bo to znów nie kiwi tylko weka – też endemiczny dla Nowej Zelandii, objęty ochroną nielot, ale o krótszym dziobie i zdecydowanie bardziej liczebnej populacji.

01/02/2020

Dzięki za wczoraj, Klubokawiarnia Tam i z Powrotem!
Było całkiem wesoło :)
Wszystko, o czym nie powiedziałem, doczytacie na www.sinusoidalny.pl!

Hej, ho! Coraz częściej pytacie czy dzielimy się opowieściami z Nowej Zelandii także na żywo. Otóż tak! Póki co w Warsza...
28/01/2020

Hej, ho!

Coraz częściej pytacie czy dzielimy się opowieściami z Nowej Zelandii także na żywo. Otóż tak! Póki co w Warszawie, ale pracujemy też nad prelekcjami w innych miastach 🙂

Już w ten piątek jesteśmy w Klubokawiarnia Tam i z Powrotem (link do wydarzenia w komentarzu).

Przed nami także prelekcje w Południk Zero i Jaś & Małgosia - nie możemy się doczekać!

Co do reszty - stay tuned! 📣

Do zobaczenia!

– Czuliście to? – pyta z niepokojem roześmiany Zach, szczupły Kiwus i, pośrednio, sprawca tej naszej całej, nowozelandzk...
22/01/2020

– Czuliście to? – pyta z niepokojem roześmiany Zach, szczupły Kiwus i, pośrednio, sprawca tej naszej całej, nowozelandzkiej idee fixe. Gdyby nie poznał Kasi, ta pewnie by tu nie została, a tym samym my nie musielibyśmy wypełniać rzucanych przyjaciółce pogróżek, że jak nie wróci, to sami się przeprowadzimy. A teraz siedzimy w ich mieszkaniu w Wellington, gdzie po dwóch miesiącach udało nam się wreszcie dotrzeć i patrzymy, nie ukrywam, trochę jak na wariatów.

– Ale co? – dopytujemy.

– Trzęsienie ziemi! Małe, ale było! – odpowiadają przejęci.

Nowa Zelandia to region aktywny sejsmicznie i takie mikrowstrząsy są tu na porządku dziennym. Zdarzają się, niestety, także większe, o czym kraj przekonał się kilkukrotnie, na przykład w roku 1931, kiedy to zginęło dwieście pięćdziesiąt sześć osób i trzeba było zupełnie odbudować wspomniane wcześniej miasto Napier. Sto osiemdziesiąt pięć żyć kataklizm zabrał też całkiem niedawno, bo w 2011 roku, uderzając magnitudą o sile ponad sześciu stopni, w położony na południu region Canterbury. Na domiar złego, naukowcy przewidują, że najgorsze jeszcze przed nami – nieopodal wschodniego wybrzeża kraju znajduje się bowiem strefa subdykcji Hikurangi, czyli miejsce, w którym płyta australijska ściera się z pacyficzną. To oznacza, że w każdej chwili na oceanie może dojść do trzęsienia o skali podobnej do tego, które osiem lat temu nawiedziło Japonię, powodując śmierć blisko dwudziestu tysięcy osób i uszkadzając słynną elektrownię jądrową w Fukushimie.

– No dobra, a jak już jebnie, to co robimy? – pytam rezolutnie, tak na wszelki wypadek.

– Podobno trzeba wejść pod stół, żeby nic na ciebie nie spadło. A co dalej, to nie wiem. – słyszę w odpowiedzi.

Wzruszam ramionami. Małe trzęsienie może jakoś przeżyjemy, a jak przyjdzie tsunami, to i tak już po nas. Mam teraz ważniejsze zmartwienia na głowie. Okazało się bowiem, nie po raz pierwszy, że jestem skończonym debilem. Otóż lato powoli zmierza ku końcowi, a ja jeszcze nie nauczyłem się surfować. Tak, dokładnie! Ot, problemy pierwszego świata, śmieszne i trywialne, zrodzone z poczucia bezpieczeństwa, niezachwianego trzęsącą się podłogą. W obecnym dobrobycie kwestia ta urasta do poważnego zagadnienia, bo było to moje największe, związane z przyjazdem tutaj marzenie.

Miałem nauczyć się śmigać na desce, co faktycznie już po pierwszej lekcji okazało się mega frajdą… którą od tamtej pory powtórzyłem raptem raz. A żeby na wodzie nie wyglądać jak pokraka, trzeba ćwiczyć godzinami, których jednak nie miałem zbyt wiele. W grudniu zakasaliśmy rękawy, odrabiając straty z Szanghaju i wdrażając brzmiący kusząco cykl: miesiąc ciężkiej pracy – drugie tyle wakacji. Pierwszy oczywiście nie dość, że się wydłużył, to niespecjalnie zostawił nam wolne weekendy. A ten galopuje jak szalony, bo przemierzamy jednak setki kilometrów i dopiero teraz wiem, że owszem, daliśmy sobie w tym wszystkim czas na odpoczynek na plaży, ale sporty wodne mocno zaniedbaliśmy. W mojej wyidealizowanej podświadomości tak nieprzejednanie wryło się lato zamiast zimy, że jakoś w ogóle nie przewidziałem tego, iż nie trwa ono wiecznie. A tym bardziej – że nie wszędzie da się surfować.

– Nelson to zatoka, tam nie ma tam fal! – dzielę się moim odkryciem z Edytą. – Czyli jak pojedziemy na południe, to d**a, nie surfing. Może New Plymouth?

– A co tam jest?

– Nie wiem. Plaża. I fale.

Negocjacje były długie, tyle za, ile przeciw. Ostatecznie zmieniamy plany, a to oznacza, że zostaniemy na północnej wyspie do końca lata, a jesień i zimę spędzimy w górach na południu. Obieramy kierunek na zachodnie wybrzeże, o którym nie wiemy zupełnie nic. No i fajnie, yolo, przynajmniej konsekwentnie.

Address


Alerts

Be the first to know and let us send you an email when Sinusoidalny - rok podróży z końca świata posts news and promotions. Your email address will not be used for any other purpose, and you can unsubscribe at any time.

Videos

Shortcuts

  • Address
  • Alerts
  • Videos
  • Claim ownership or report listing
  • Want your business to be the top-listed Travel Agency?

Share