10/02/2020
Rzym za Nerona to przy tym widoku niewinne, harcerskie ognisko. Wiem co mówię, bo ogląd okolicy mamy najlepszy z możliwych – od tygodnia mieszkamy w absolutnie rajskim miejscu, domu położonym na wzgórzu, tuż nad przepiękną, szeroką, piaszczystą plażą, z widokiem na całą zatokę. Mniej więcej w czasie gdy my rozpakowywaliśmy swoje graty, kilkanaście kilometrów dalej wybuchł pierwszy pożar lasu. Dziś jest ich już kilka, a największy raptem trzydzieści kilometrów od nas. Ewakuowano miasteczko Wakefield, czyli około trzy tysiące osób, a w całym regionie wprowadzony został stan wyjątkowy. Trwa największa, nowozelandzka walka z ogniem od sześćdziesięciu lat, a jedyne, co możemy zrobić, to dopingować strażakom i biernie obserwować dwadzieścia dwa helikoptery, nabierające wodę w zatoce i odlatujące w kierunku płomieni. Dziś, o dziwo, ruszają też w przeciwnym kierunku. Do centrum miasta.
Płonie środek Nowej Zelandii – czytam nagłówek na najważniejszym, i nie wiem czy nie jedynym, tutejszym portalu informacyjnym, NZherald. No, to mamy problem. To wyznaczone geograficznie, umowne centrum kraju, leży już tylko jakieś dziesięć minut autem od nas. Do domu wraca Greg, długowłosy blondyn z fryzurą w koński ogon, szeroki w barach, były zawodnik rugby i pracownik związku sportowego kobiet tej dyscypliny. Coś za wcześnie, przecież dopiero czternasta. Pytam czy to w związku z pożarem. Oczywiście, ewakuowano ich, a ostatnie dwie godziny spędzili, pomagając strażakom. Pokazuje mi film z miejsca zdarzenia. Nie wygląda to ciekawie. Wychodzi na taras i uśmiecha się nerwowo, rozglądając wokół. Pozostaje tylko czekać na rozwój wypadków.
Trzeba przyznać, że mimo wszystko, czujemy się bezpiecznie. Nawet w obliczu tegorocznej skali, takie pożary to tutaj nic nadzwyczajnego, podobnie jak w Australii. Do domu wraca Grace, szczupła jak patyk, przemiła dentystka. Pracuje w Moutece, czterdzieści kilometrów dalej, na pograniczu Nelson i parku narodowego Abel Tasman, czyli nieco dalej niż tam, gdzie ja od kilku dni znów roznoszę kawę i jedzenie. Mówi, że drogi przejezdne, bez problemu mogę więc ruszać na wieczorną zmianę do spokojnej, malowniczo położonej knajpy w środku malutkiego portu, wypoczynkowej osady odwiedzanej głównie przez emerytów i rodziny z dziećmi. Po drodze zostawiam Edytę w innej restauracji, choć to chyba nazwa na wyrost. Miejsce prowadzone jest Rosyjsko-Szwajcarską parę, czyli dwuosobową mieszankę wybuchową, zapewniającą sceny z „Kuchennych Rewolucji”, na żywo, każdego dnia. Stoimy chwilę na parkingu. Zastanawiamy się, o co dzisiaj kłócić się będą właściciele i czy po raz kolejny zostanie powierniczką wzruszeń szefowej, która zdążyła już przedstawić jej ze szczegółami status trwającej między tą dwójką sprawy rozwodowej. Przynajmniej jest śmiesznie.
Dojeżdżam do restauracji i pierwsze, co słyszę, to wycie syren. Czuję zapach wędzonki, jak na ogromnym ognisku i rozglądam się wokół. Jeszcze wczoraj żywy, błękitny odcień nieba nad zatoką zniknął, jakby ktoś przez noc zmniejszył jasność i kontrast obrazu. Wchodzę do knajpy i widzę stroskaną twarz baristki, Janelle, starszej, wychudzonej kobiety, zmiękczającej przekleństwa słówkiem bloody zamiast fu***ng, gdy jest wkurzona, a jednocześnie nadal chce być grzeczna.
– To już trzeci raz dzisiaj. Czyli trzecie ognisko pożaru – mówi do mnie od wejścia.
– Powinniśmy się niepokoić? – odpowiadam pytaniem.
Okazuje się, że jeszcze nie, ale może za kilka dni, kto wie. Póki co, ogień nadal jest dwadzieścia kilometrów stąd, tylko wiatr zmienił kierunek, roznosząc dym nad knajpą i w stronę miasta. Janelle modli się o deszcz. Mieszka na farmie, o wiele bliżej płomieni. Hoduje konie, które zaczynają panikować, rżeć, ryć kopytami w piachu, biegać w kółko, prosić o otwarcie zagrody. Mimo wszystko mam wrażenie, że trochę koloryzuje, albo po prostu znosi sytuację zdecydowanie gorzej, niż inni. Wczoraj na przykład obsługiwałem przesympatyczną parkę w średnim wieku. Zjedli obiad, deser, posiedzieli nad gazetą, popijając kawkę. Na koniec poprosili o rachunek i powiedzieli, że przyda im się do rozliczeń z ubezpieczycielem. Zostali ewakuowani z domu na samym skraju lasu.
Mija dwudziesta trzecia, kończę zmianę i idę do auta, ruszając w powrotną drogę do domu. Zdecydowanie muszę zatankować, od dwóch dni jeżdżę na rezerwie, ale spokojnie, stacja benzynowa zaraz obok. Podjeżdżam. Zamknięta. Niech to szlag. Godziny pracy od ósmej rano, do ósmej wieczorem. Na stacji benzynowej. Nowa Zelandia. Szybka kalkulacja w głowie. Do domu, a tym samym najbliższego paliwa, mam trzydzieści kilometrów. Drugie trzydzieści zrobiłem, przyjeżdżając tutaj. Wczoraj po mieście, tu dziesięć, tam piętnaście… auto pali dychę na trasie, rezerwy powinno być na styk. Dojadę czy nie? Pieprzony koniec świata, jak można zamykać na noc stację benzynową? Nie, nie, inaczej. Pytanie brzmi: „jak może mnie to jeszcze zaskakiwać?”.
Patrzę na telefon, rozładowany. No to pięknie. W knajpie nie ma już nikogo, domowe okiennice przy ulicy ciemne. Edyta pewnie już czeka, żeby ją odebrać, pół godziny jazdy stąd. Jechać czy nie? Znajduję ostatni otwarty bar, też już zamykają, ale na szczęście siedzi jeszcze dwóch lokalsów. Pytam, czy nie ma tu innej stacji i zgodnie z przewidywaniami słyszę, że najbliższa w Nelson. Co robić?
– Zostań na noc, będzie bezpieczniej. Jak ci stanie auto na nieoświetlonej autostradzie, to już po tobie. Do tego lasy płoną… lepiej już kimać w aucie – słyszę złote rady.
Coś w tym jest. Tylko kurde, może wystarczy. Edyta czeka, pewnie już próbuje się do mnie dobić. Nocnych autobusów brak, pewnie ogarnie sobie jakąś taksówkę, ale to też nie będzie takie proste. I na bank będzie się martwić. Nie pamiętam nawet jej nowozelandzkiego numeru, żeby zadzwonić od jednego z tych kolesi. Nagle wyższy z nich przypomina sobie, że gdzieś w garażu powinien mieć małą butelkę benzyny. Jeśli chcę ryzykować, to może po nią pojechać, ale pewnie nie będzie to więcej niż pół litra. Zawsze coś. Sprawdzam.