21/01/2024
Nie żyje Jerzy Woropiński, fotograf Pragi
Jerzy Woropiński nie żyje.
Zmarł w sobotę 20 stycznia. Był doświadczonym fotoreporterem, jednym z najwybitniejszych dokumentalistów dawnej Pragi. Zasłynął z niezwykłych zdjęć obrazujących m.in. ulice Targową i Szwedzką czy Bazar Różyckiego.
Pisał tak:
Mieszkałem na Pradze od urodzenia, od 1948 roku, ale przez 20 lat na Różyca w ogóle nie zaglądałem. Nie chodziłem tam, bo potwornie się bałem.
Mój tatuś, inżynier, nie mógł ścierpieć, że ma w domu artystę, i wmawiał we mnie, że do niczego się nie nadaję – i ja przez długi czas rzeczywiście byłem do niczego. Dopiero mając 22 lata, gdy zacząłem pracować w Interpressie, zacząłem coś z tym robić. Wybrałem się na Bazar, by zdobyć dziennikarskie ostrogi. To miał być mój poligon. Wiedziałem, że jeśli wejdę tam i wyjdę cało, to będę fotoreporterem. Jeśli nie przezwyciężę strachu i tego odium „do niczego się nie nadajesz, nic z Ciebie nie będzie”, to nic z tego.
Rejon Pragi, charakteryzował się specyficzną odrębnością. Wspomnę tylko, że gdy jechało się tramwajem z Nowego Światu w kierunku Pragi powoli zmieniali się pasażerowie. Zupełnie jakbyśmy przekraczali etniczną granicę. Na Zielenieckiej towarzystwo było już zdecydowanie charakterystyczne w swym wyglądzie, mowie i gestach. Jeśli mieliśmy taką potrzebę i jechaliśmy dalej, skręcając w Ząbkowską, w stronę osławionych Szmulek, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że znaleźliśmy się w innym „nowym świecie”. Było śmiesznie i groźnie.
Zdjęcia z Bazaru chciałem zrobić wyłącznie dla siebie. W tamtych czasach nikt specjalnie nie interesował się tym tematem. A nawet jeśli, to nikomu się to nie udawało, bo jeśli ktoś normalnie wszedł z aparatem i próbował zacząć fotografować, to po kilku metrach od bramy zostawał zatrzymywany. Przypadki pobić raczej się nie zdarzały, ale ludzie tracili sprzęt.
Po raz pierwszy na Bazar wybrałem się w 1970 roku, ale i potem każda wyprawa wymagała psychicznego przygotowania. „No musisz pójść! Tak, znowu! Idź!” – tak sobie powtarzałem. Kiedy się zdecydowałem, ubierałem się jak chłopak z Pragi, bez żadnej elegancji, zwyczajnie – ot, wypchane portki, podkoszulek. Podwieszałem na wysokości brzucha aparat, Pentax Spotmatic. Obwiązywałem plastrem obiektyw tak, by uzyskać dobrą głębię ostrości… pakowałem się i jechałem. Wchodziłem na bazar i zaczynałem „sprzedawać” ten mój aparat. Za taką cenę, żeby nikt nie zechciał go kupić.
Nie wołałem nic. Wystarczyło, że chodziłem z tym aparatem. Tam jedni handlarze wołali, drudzy nie, trzeci trwali tacy senni, coś sobie trzymali. I ja należałem do tych sennych. No, a mimo to parę osób brało mój aparat w ręce… Strach mnie wtedy ogarniał. Pytają „Czemu ten plaster?” to ja mówię „A, bo trochę obluzowane”, a ci zaraz „To co mi pan tutaj wciska?!”. „A przepraszam, taki znalazłem”. Albo ktoś pyta „Za ile to?” „No, za 500 zł” – mówię. „Za 500 zł?! Za 500 zł to Zenita można mieć!”. „No tak, ale to po babci”. I tak sobie „sprzedawałem.
Pstrykanie wyglądało tak… [p.Woropiński pokazuje brzuch na wysokości pępka, zaczyna iść przez pokój, rozglądając się na wszystkie strony – przyp. M.A.]. Tu wisi aparat i idę. Nie zatrzymuję się, w żadnym razie się nie zatrzymuję! Wręcz przeciwnie, nieraz patrzę w jedna stronę, a aparat wycelowany mam gdzie indziej. Szeroki kąt, nie zniekształcający! I idę przez Bazar i pstrykam z biodra. Gdyby ludzie wiedzieli, że pstrykam zdjęcia, to bym nie zrobił ani jednego, nie ma mowy. To był wybieg, to było polowanie. Ale gdy zaczynałem czuć, że to ja jestem zwierzyną, to zaraz uciekałem. Niektórzy może nawet mieli podejrzenia, że fotografuję, ale nie wierzyli – tak się zdjęć przecież nie robi! Ale strach cały czas mi towarzyszył.
Oczywiście, mnóstwo robionych w ten sposób zdjęć się nie nadawało do niczego oprócz śmieci. Ile to razy celowałem, żeby złapać w kadr ciekawą osobę, po czym przychodziłem do domu – i klops. „No nic, następnym razem ją złapię” mówiłem sobie. Wiele powstawało jednak ciekawych ujęć – np. ta zakonnica przyglądająca się skórzanym kurtkom. Ale nie zatrzymywałem się, nie przyglądałem, nie rozmawiałem. Cały czas szedłem. I pstrykałem, to było właśnie najważniejsze – rejestrowanie.
Jerzy Woropiński, „Moja magiczna Praga”, wyd. Biuro Promocji miasta, Warszawa 2006 r., ze wstępu