Razem w nieznane

  • Home
  • Razem w nieznane

Razem w nieznane W podróży w nieznane...

12/11/2018

Polecamy wszystko, lokacje, towarzystwo, jechalibyśmy :D

16/05/2018

Almost two month passed after we come back to Poland ;). I think we are still in shock ;). We hope to find some more time for proper summary and few outstanding posts of 16 months of our travel, but right now we just want to write few words to thank everyone ;).

For sure this time was amazing for us, but we think the most amazing and memorable were people who we meet during our journey.

We hope you will not forget about us, because we surly won't. Sometimes we spent with you just few hours, sometimes few days or weeks, and we are so glad for this time. We are happy that we met such a great peoples like you.
Thank you for help, for hospitality, for conversations, for fun!!! And remember that you are always more than welcome at our place wherever it will be.

And of course big thank you for all our supporters, it was always pleasure to read all you comments and count the likes ;)

Below all of you guys :-)

Adam Zalewski
Alexander D'Great
Alexandra Kostetskaya
Allen Wang
Anika Luziana
Antonius Mardi
Ashish Pujari
Celso Urroz
Daryl Lim Shern
Dinda Riza Sahnaz
Donna Skr
Ensar Sevindik
Ester Aprinia Silalahi
Geria Andriana
Hien Hua
Dang Hoang
Inbal Elkana
Intan Butarbutar
Jaidev Gupta
Jeremy Moreau + Charlene Rgs
Jingquan Zhang
Julia Melcher
Jutta Benz + Wendelin Foeringe
Kasia Sanchez-Wołoszczak
Khaldoun Abou Al Shamat
Lan Dete
Lisa Geoerger
Maher AbuHantash
Mark Milligan
Martyna Flemming
Michael Weltweit
Mohamed A. Omran
Muhammad Dhany Assyamsy
Nawarat Nilprapa
Nir Nachmias
Phu Hung Pham
Prassanna Sithambaram
Rama Natanael
Rehan Chougle
Rohan Chowdhary
Roman Bialecki
Sara Roure Queralt
Sasikanth Cheethirala
Sonia Wallace
Susanne Boënne +Nelson
Tio ZY
Ngochanh Nguyen
Víctor Sánchez Fernández
Wahidah Ramadhani Manurung
梁詩韵

And many more without facebook contact :P

Ktoś nowy wyląduje w mieście, czy to robokop???? Nie to tylko my :-D  Ale chyba też dobrze ;-)
16/03/2018

Ktoś nowy wyląduje w mieście, czy to robokop???? Nie to tylko my :-D Ale chyba też dobrze ;-)

Po krótkim acz intensywnym pobycie w Seulu przyszedł czas na państwo środka :). Biorąc pod uwagę, że nieduży Tajwan zaja...
11/03/2018

Po krótkim acz intensywnym pobycie w Seulu przyszedł czas na państwo środka :). Biorąc pod uwagę, że nieduży Tajwan zajał nam miesiąc to na Chiny chyba potrzeba nam ze dwa lata :)
Z chinskim internetem może być cieżko, będziemy musili jakoś przeżyć bez fejsbooków i komunikatorów :) Jak coś to sprawdzamy od czasu do czasu smsy (jak się uda włączyć kartę sim )

No to fruuu, żegnamy fajny Tajwan z lekkim niedosytem  ;)Tym razem w trochę zimniejsze klimaty, niestety na olimpiadę si...
07/03/2018

No to fruuu, żegnamy fajny Tajwan z lekkim niedosytem ;)
Tym razem w trochę zimniejsze klimaty, niestety na olimpiadę się już spóźniliśmy, ale paraolimpiada startuje już niedługo ;) Mamy nadzieję, że tyłki nam się nie odmrożą w naszych letnich outfitach ;)

Wietnam odsłona trzecia, niestety ostatnia. Po intensywnej wycieczce motorowej wróciliśmy do Ha Giang, aby tego samego d...
16/02/2018

Wietnam odsłona trzecia, niestety ostatnia.
Po intensywnej wycieczce motorowej wróciliśmy do Ha Giang, aby tego samego dnia w sensie w nocy ruszyć sleeperem do Ninh Binh.

Po kilku godzinach wylądowaliśmy około czwartej rano na przedmieściach miasta. Wybudzeni ze snu, wszędzie ciemno, totalnie zaspani, a tu nagle każą nam wysiąść pośrodku niczego. Autobus zatrzymał się przy otwartym coś na wzór coffee shopa (czytaj: standardowy garażowy biznes). Autobus odjechał, a Mąka się zorientował, że zostawił telefon w dyliżansie!!! Telefon to nic, ale w telefonie był SIM, na którym oparte są np potwierdzenia smsowe transakcji internetowych. Oczywiście wszystko jest do ogarnięcia, zmiana numeru itd, ale jak jesteś w obcym kraju, to jest naprawdę ostatnia rzecz na którą chcesz tracić czas i energię. Wkurzeni i bezsilni próbujemy jakoś się dogadać z właścicielami oraz z klientami coffee shopa (przypominam czwarta rano). Jeden z klientów wziął sprawy w swoje ręce i tłumacza google. Kilka telefonów do przewoźnika (fartownie Lula wzięła wizytówkę z nr telefonu!), później próby komunikacji i przekazania nam informacji, sytuacja naprawdę jak z jakiejś komedii. "Rozmowy" trwały ładnych parę godzin, wypiliśmy przy tym ze trzy kawy, zjedliśmy ichniejszą zupkę chińską z jajkiem sadzonym. Pośmialiśmy się, "pogadaliśmy". Jak wiecie, telefon odzyskaliśmy, musieliśmy tylko poczekać do wieczora aż autobus będzie wracać z powrotem do Ha Giang. Do dziś rozkminiamy jakim cudem się to udało, ile zbiegów okoliczności się musi złożyć? Czyżby głupi miał aż takie szczęście? ;-)
Ale w ramach odstresowania poszliśmy sobie do kina, na jakiś bodajże chinski film :-)
W kolejnych dniach telefonów już nie gubiliśmy, za to dojechaliśmy do następnego miasteczka Tam Coc. Miejscówka już bardziej turystyczna, czyli więcej jadłodajni, więcej się dzieje, ale tragedii nie było, lokalne życie toczyło się normalnie i ananasa można było kupić w normalnej cenie :-)
Pogoda dopisała to czas spędziliśmy raczej aktywnie, czyli rowerowo, zdobywanie górek i mała przejażdżka łódką. Widoki znowu nie-sa-mo-wi-te. Wiemy, powtarzamy się, ale no taka prawda. Te góry, które wyrastają dosłownie wszędzie, jedziesz rowerem z otwartą buzią i zatrzymujesz się co chwila, patrzysz i patrzysz i się po prostu zachwycasz. Pięknie!!!
Nasz ostatni przystanek to Hoi An. Pierwszy etap podróży to nocny pociąg do Da Nang i później autobus. Nocnym wietnamskim pociągiem jeszcze nie jechaliśmy, więc trzeba było spróbować. Wybraliśmy opcję najtańszą, czyli sześć prycz w przedziale. Nasze miejsca były na górze i były najciaśniejsze, w sensie między sufitem a łóżkiem było ze pół metra :-) Trochę klaustrofobicznie, ale że żadne z nas klaustrofobii nie ma to było spoko. Przy kontroli biletów mogliśmy za małą dopłatą (czyt. łapówka) zrobić update i wykupić cały przedział :-) taaa...Rano dojechaliśmy do ??? Jeszcze 30 km autobusem i będziemy u celu. O ile transport ten długo dystansowy w Wietnamie jest naprawdę ok, to na krótkie dystanse jest już nieco gorzej. Mamy tu na myśli oczywiście cenę, cenę dla białego. Na krótkich dystansach, na lokalny "miejski" autobus bilet możesz kupić tylko w środku autobusu, od pana biletera, który fizycznych biletów niekiedy w ogóle nie posiada. Mówisz mu gdzie chcesz dojechać, a on rzuca Ci cenę z kosmosu. Ty mu mówisz swoją cenę (bo wiesz z internetów jaka powinna być cena), a on ci przynosi jakąś kartkę napisaną po wietnamsku, gdzie jedynie pogrubioną czcionką widać cenę którą powiedział wcześniej, i nalega aby zapłacić. Toć ta kartka to może być kurna przepis na ciasto, zmienili tylko gramy na dongi :-D My nieugięci upieramy się przy swoim, mówimy, że tyle nie zapłacimy i chcemy wysiąść. Koniec końców Pan jednak schodzi z ceny i płacimy minimalnie więcej niż zakładaliśmy. Jeden zero dla nas!!! Bijacz!
Uradowani docieramy na miejsce. Miasteczko bardzo, bardzo ładne. Wieczorem wręcz bajkowo, kolorowo, wszędzie światełka i lampiony. Miejscówka też raczej turystyczna i mimo zimy było tłoczno na ulicach. Generalnie przyjemne miejsce, można pospacerować mniej zatłoczonymi uliczkami, zdecydowanie można miło spędzić czas i się wyczilować.

Niestety zepsuł nam się nasz podstawowy obiektyw 14-42mm (Luli ulubiony) i zostaliśmy tylko ze stałką (Luli nie ulubiony ;) i z długim zoomem. Brakowało go, oj brakowało, ale robiliśmy co w naszej mocy aby jakoś ogarnąć sytuację.

Po 2 dniach pogoda w końcu lekko się nad nami zlitowała i spontanicznie udało się nam wybrać na rowerową wycieczkę. Do p...
12/02/2018

Po 2 dniach pogoda w końcu lekko się nad nami zlitowała i spontanicznie udało się nam wybrać na rowerową wycieczkę. Do pięćdziesiątki trochę zabrakło, ale prawie 20 kilometrowy podjazd dał nam się we znaki (z powrotem za to było dość przyjemnie ;) ). Zwłaszcza że Maka miał z tyłu dostępną tylko najmniejszą zębatkę.

To już drugi lot dzisiaj, w środku nocy lądujemy na Tajwanie ;-)Z rana w hostelu był football amerykański, teraz na lotn...
05/02/2018

To już drugi lot dzisiaj, w środku nocy lądujemy na Tajwanie ;-)
Z rana w hostelu był football amerykański, teraz na lotnisku koszykówka (uwielbiana przez filipińczyków btw).
Do zobaczenia na miejscu!!!

Trochę nas nie było, zatem czas na kolejny, szybki update z naszych wojaży po północnym Wietnamie. Po relaksującym i odp...
01/02/2018

Trochę nas nie było, zatem czas na kolejny, szybki update z naszych wojaży po północnym Wietnamie.

Po relaksującym i odprężającym czasie na stateczku wróciliśmy na kilka godzin do Hanoi, bo mieliśmy już kupione wcześniej bilety na nocny autobus do Ha Giang. Jak już wiecie, wietnamskie autobusy sleepery są tak zajebiste, że można nimi jeździć i jeździć, no mistrzostwo świata!!!

Ha Giang przywitało nas dość brzydką pogodą, pochmurno z małą mżawką nie było nic widać. Ze względu na niekorzystną aurę trzeba było zostać w miasteczku i liczyć na poprawę pogody.
Po chyba dwóch dniach czekania zdecydowaliśmy, że ruszamy dalej. Wzięliśmy fajny (naprawdę fajny) motorek i długa.
Pierwsze kilometry nie były łaskawe, pogoda niestety nie rozpieszczała, było dość chłodnawo i zaczęło trochę padać. Był lekki kryzys i pojawiły się wątpliwości czy to aby dobry pomysł. Lula boiwszy się deszczu zakupiła po drodze fioletowe wdzianko przeciwdeszczowe, wyglądała jak kosmita :-)

Pogoda pogodą, ale co się działo po drodze, w sensie widoczki ;-) Mówili, pisali, że północ Wietnamu jest piękna, ale, że aż tak piękna??? Góry, nakładające się warstwy gór, wąska droga, ścieżki, rzeki, doliny, mieszkańcy gór w kolorowych strojach, w szczególności kobiety i dziewczynki w przepięknych kolorowych spódniczkach.
Na mapie były oznaczone punkty widokowe, ale my się dosłownie zatrzymywaliśmy co kilometr, bo było tak pięknie! Można śmiało powiedzieć, że wszystko tam jest punktem widokowym.

Oczywiście brakowało nam słoneczka, fakt, było zimno. No cóż, w końcu zima. Temperatura powietrza to ok 10-13°C. Jadąc na motorze pizgało straszliwie, a odczuwalna temperatura była znacznie niższa. Najzimniej było jak się jechało wyżej i jak wjeżdżaliśmy w chmurę. Trzeba wspomnieć, że w domach i w hotelach nie ma żadnego ogrzewania. Są to tereny górskie, więc jest naprawdę zimno (nawet do 0°C). Także zapomnij o tym, że zmarznięty wrócisz do domku/hoteliku i się ogrzejesz. No way, nic z tego. Chyba, że będziesz mieć farta i trafisz na klimatyzację z opcją grzania (jedna taka szansa na sto).

Strój ludzi na motor w zimę, którzy mają letnie ubrania (wersja hard/Luleczka):
- trzy pary skarpetek (wszystkie)
- dwie pary spodni + foliowe spodnie
- cztery koszulki, bluza, kurteczka + foliowe wdzianko.
- arafatka
- rękawiczki na rower

Można? Ano można!

Nasza traska:
1 dzień: Ha Giang - Yen Minh 88 km
2 dzień: Yen Minh - Meo Vac 111 km
3 dzień: Meo Vac - Ha Giang 135 km

Po zdjęciach zobaczycie, że było raczej pochmurno, nie było mega dobrej widoczności, ale i tak zdecydowanie było czym oko nacieszyć. Zawieszone chmury między górami też miały swój klimat. Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić jak tam jest w lato, w pełnym słoneczku, gdzie wszystko widać??? Już postanowione, że trzeba tam pojechać raz jeszcze, w lato i tym razem wypad rowerowy! Kto chętny? ;-)

Witamy w poniedziałek robaczki!!!Co u Was słychać, jak w Nowym Roku??? My utknęliśmy na wyspie Palawan. Dziś nasze małe ...
22/01/2018

Witamy w poniedziałek robaczki!!!
Co u Was słychać, jak w Nowym Roku??? My utknęliśmy na wyspie Palawan. Dziś nasze małe święto, czyli kolejna miesięcznica, chyba czternasta :-) Świętowaliśmy bardzo, bardzo symbolicznie (bo ktoś się pochorował i jest na antybiotykach, bleee) jedną sztunią oraz popijając filipiński gin oglądając Australian Open :-D Wariaty z nas!!!
Rekonwalescencja trwa i oby do następnej miesięcznicy, nie? ;-)

Hello, hello!!!! How you doin'?
Today is our next anniversary, so it's now fourteen months in Asia. Today we just resting and watching Australian Open :-D Why not?

Good morning Vietnam po raz drugi!!!!Po upalnej Indonezji, długo zastanawialiśmy się jaki obrać następny kierunek. Po ma...
07/01/2018

Good morning Vietnam po raz drugi!!!!

Po upalnej Indonezji, długo zastanawialiśmy się jaki obrać następny kierunek. Po małym pogodowym rekonesansie, zdecydowaliśmy się na Wietnam i tym razem północ kraju. Bardzo dobrze się wszystko złożyło, raz, że listopad początek zimy w tym regionie, w sam raz dobra aura na odpoczynek od tropikalnej pogody (no bo ileż można w tych tropikach wytrzymać?!) dwa, chcieliśmy wrócić do Wietnamu i odwiedzić Ha Noi oraz oczywiście przepiękne górskie okolice.
Za pierwszym razem Wietnam nas nie zawiódł, wręcz przeciwnie bardzo nas pozytywnie zaskoczył, a pojechaliśmy totalnie przez przypadek i na żywioł. Także tym razem już się nie mogliśmy doczekać ponownego spotkania z komunistami, haha :-)

Naczytaliśmy się w internetach, że temperatura w Hanoi w zimę może spaść do 10 stopni, w górach nawet do zera. Trochę się obawialiśmy o brak odpowiedniej, cieplejszej odzieży, ale bluzy i kurtki przeciwdeszczowe musiały wystarczyć i zawsze można założyć swoje wszystkie rzeczy na cebulkę ;-)
Hanoi przywitało nas zaskakującą dużą ilością turystów, myśleliśmy, że w tym, jednak zimowym okresie, będzie raczej spokojnie. Szczerze, nie wiedzieć czemu, jakoś nam to specjalnie nie przeszkadzało. Samo Hanoi ma tak niesamowity klimat, że wszystko się ze sobą łączyło, i turyści i lokalni jakoś to ze sobą współgrało. Nadal było widać codzienne życie wietnamczyków. A im dłużej tam byliśmy tym więcej szczegółów można było dostrzec.

Ulice Hanoi, a w szczególności okolica Old Quarter to jedne wielkie targowisko. Jest tu dosłowne wszystko. Zaczynając od stoisk z przeróżnymi pamiątkami, po standardowe garaże z biznesem, jak i przenośne sklepy na rowerze. Oczywiście tematyczne ulice, gdzie cała długość ulicy to sklepy z częściami motorowymi, ulica z artykułami papierniczymi, ulica z mięsem, ulica z garnkami itd.

Hanoi to miasto mercedesów. W żadnym kraju, w żadnym mieście nie widzieliśmy tylu samochodów tej marki. Samochody mają jedynie ci najbogatsi i jak widać, nie rozdrabniają się na byle co, jak już kupują auto, to z rozmachem. Chyba pełny przekrój klas i modeli c,e,s,glc i jeszcze więcej numerków ;)

Miasto tętni życiem praktycznie cały czas, jest naprawdę mega przyjemnie. A pogoda? Przez pierwsze dwa dni, rzeczywiście było chłodno, Lula aż wyciągnęła swoją wełnianą czapkę, natomiast później było już tylko słoneczko i temperatura ok 20-25 stopni, no marzenie! Na tyle było fajnie, że w Hanoi spędziliśmy 11 dni (standardowo ludzie siedzą 4 dni max). Jakoś się zatraciliśmy w tych fresh beerach :-) Ale jak się było ostatnio w krajach muzułmańskich, to sami rozumiecie ;-)

W Hanoi poznaliśmy couchserfera Korneliusza, z którym prawie codziennie chodziliśmy na lokalne smakołyki, a uwierzcie nam nie ma większego skarbu niż mieć miejscowego przewodnika jedzeniowego!

Zupełnie przypadkowo spotkaliśmy Polaków na emigracji. Małżeństwo polsko(ona)-wietnamskie(on), którzy prowadzą mały biznes jedzeniowy w Hanoi i sprzedają min. karkówkę, piersi z kurczaka i białą kiełbaskę (własnej roboty) z grila. Żeśmy się prawie popłakali ze szczęścia na widok polskiego jedzenia. Polska kiełbasa, o tak!!!! Do knajpy zaczęli się schodzić kolejno, importer polskich jabłek, dyrektor korporacji z rodziną, która mieszka tam już jakiś czas, oraz oczywiście normalni klienci ;-) Było smacznie, wesoło i sympatycznie, piwko + grill, no kto by się spodziewał? ;-) Zdecydowanie polecamy AMA Gyros - Bánh Mì Cuộn Hi Lạp. Serdecznie pozdrawiamy :)

Główną atrakcją okolic Hanoi to słynna zatoka Ha Long Bay. Jak patrzysz w internetach na zdjęcia to zapiera dech w piersiach. Długo, oj długo się zastanawialiśmy czy to pyknąć czy nie. Po ciężkich przemyśleniach (11 dni), i udzielonych wskazówkach od Korneliusza, zdecydowaliśmy się na zatokę ale tą mniej turystyczną, Lan Ha Bay. Tu już byliśmy totalnymi turystami, bo kupiliśmy dwudniową wycieczkę i spaliśmy na statku, nie na łódce, na statku, no bogadztwo :-) Z tego bogadztwa wybraliśmy najtańszą opcję. Najtańsza opcja zepsuła się po 10 minutach wypłynięciu z portu :- D Ale spoczko, przypłynął drugi większy statek, naprawdę bydlak! I na tym bydlaku byliśmy w 10 osób, z czego sześć osób to załoga! :-)
A widoki? A widoki nie do opisania! Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy, przepięknie, przepięknie, przepięknie! Patrzysz na te skały stojące w wodzie i myślisz sobie, ale że jak? Trafiła nam się do tego przepiękna pogoda, pełne słoneczko, ciepło 20 stopni (niektórzy skakali ze statku do wody), ach bajka! Nie ma się co tu dużo rozpisywać, bo nie ma słów, żeby to opisać. Zatokę jedną z trzech, albo jak kto chce wszystkie trzy naprawdę warto zobaczyć. Tu kilka zdjęć, ale jak macie okazje jedźcie zobaczyć te cuda na własne oczy!

Po jakże przyjemnej nocy na lotnisku, z małymi przeszkodami ruszamy dalej na podbój nowego kraju. No tu nas jeszcze nie ...
06/01/2018

Po jakże przyjemnej nocy na lotnisku, z małymi przeszkodami ruszamy dalej na podbój nowego kraju. No tu nas jeszcze nie było :-)

Krótka wycieczka, ale Lula wpadła w sidła hazardu po wygraniu 10 HKD, tak, że jest jeszcze szansa, że kiedyś wrócimy roz...
04/01/2018

Krótka wycieczka, ale Lula wpadła w sidła hazardu po wygraniu 10 HKD, tak, że jest jeszcze szansa, że kiedyś wrócimy rozbić bank ;).
Jak to mówił klasyk "mają rozmach skurw...ny".

Więcej niedługo, po Wietnamie ;), obiecywać nie będziemy, bo nie :)

A taki mały wypadzik do miasta w ramach naszej kolejnej miesięcznicy!!! Oby piniądzorów wystarczyło ;-)
22/12/2017

A taki mały wypadzik do miasta w ramach naszej kolejnej miesięcznicy!!! Oby piniądzorów wystarczyło ;-)

Podekscytowani indonezyjskimi wulkanami ruszyliśmy na podbój kolejnego. Nasz cel to góra-wulkan Bromo. Baza wypadowa do ...
16/12/2017

Podekscytowani indonezyjskimi wulkanami ruszyliśmy na podbój kolejnego.

Nasz cel to góra-wulkan Bromo. Baza wypadowa do Bromo to miasteczko Probolingo, z Probolingo busikiem 2h i jesteśmy we wiosce pod górką. Ale, ale...nie tak szybko, bo to Indonezja i low season. Ludzi mało, a do busika potrzebne 12 osób, aby to się w miarę opłacało. Na "przystanku" jesteśmy pierwsi, czekamy (w internetach przeczytaliśmy, że ktoś czekał 8h??? i nie pojechał, bo się nie nazbierało ludzi??l). Ale my cierpliwie czekamy. Po chyba dwóch godzinach uzbierało się 10 osób, czyli naprawdę jest dobrze. Były jeszcze próby targowania, ale Indonezyjczycy mają to do siebie, że wolą nic nie zarobić niż zarobić o kilka procent mniej :), jaki kraj taki obyczaj :)

Okolice góry to już inny klimat, w sensie znacznie zimniejszy. Jak dojechaliśmy na miejsce to było 15 stopni, a w nocy 8 (całe szczęście dostaliśmy ciepłe koce :-)) .Miła odmiana od ostatnich upałów. Ubraniowo byliśmy prawie przygotowani :-) z małym wyjątkiem, bo ktoś miał tylko sandały.
Ale wróćmy do samego Bromo. Główne wejście na wulkan ogólnie jest płatne, ale i tak prawie wszyscy wybierają drugie wejście na dziko :-D Ruszyliśmy całą "busową" brygadą. Droga (ta na dziko oczywiście) była trochę wymagająca, ale tylko na początku, bo najpierw trzeba było zejść, z górki po wąskiej i błotnistej ścieżce, później było płasko i mega, ale to mega duża przestrzeń, a cały teren, wyglądał jak jakaś preria czy step. Końcówka drogi to wspinaczka niestety, po schodach na górę wulkanu. Na samej górze to już była moc! Wulkan dymił i ten dźwięk wydobywający się z głębi i drżenie ziemi! No coś niesamowitego! Aż chciałoby się powiedzieć, noż kur*** ja pierd***!!! Bromo jest bardziej "przyjazny", bo opary siarki nie oślepiały i można było normalnie oddychać. No ale jak tak stoisz na górze i patrzysz w dół krateru, na ten wydobywający się dym, na radioaktywny kolor siarki, słuchasz co tam się dzieje w tej ziemi, tuż pod Twoimi stopami, no niebywałe!!! Po pierwszym wulkanie było, jarasz się jak Ijen, po drugim warczysz jak Bromo ;-)

Następnego dnia ekipa z busa wróciła do miasteczka, my zostaliśmy jeden dzień dłużej, aby obejrzeć wschód słońca nad wulkanem. Wielką niewiadomą była tylko pogoda, bo cały poprzedni wieczór i w nocy padało. Odziani prawie we wszystkie ciepłe rzeczy, ruszyliśmy około trzeciej w nocy na view point. W nocy nie było, aż tak strasznie zimno, ale nad ranem już tak. Za to wschód słońca, no istna magia! Mimo, iż niebo było prawie w całości za chmurami. Widoki, nie z tej ziemi, jak z jakiejś magicznej krainy!! Zmieniające się kolory nieba, wulkanu, gór, chmury na dole wdzierające się do wioski!!! Ach, zachwycające!!! Zdecydowanie warto było zostać jeden dzień więcej. Jedynym problemem było wydostanie się z wioski do Probolingo. Tym razem czekaliśmy chyba cztery godziny i uzbierało się tylko osiem osób, no ale zawsze mogło być gorzej i mogło nie być nikogo oprócz nas.

Kierując się zasadą Mąkowskiego, że nie wracamy tą samą drogą, więc na stacji autobusowej wybraliśmy autobus jadący do miasta Surabaya. Spędzamy tam tylko jedną noc, więc na zwiedzanie nie ma za bardzo czasu. Standardowo kręcimy się po mieście i szukamy lokalnego miejsca, aby coś zjeść. O dziwo udaje się coś szybko znaleźć, a to za sprawą lokalnych, którzy nas wołają, abyśmy się do nich przysiedli. Noc spędziliśmy w fajnym hostelu, w którym poznaliśmy przesympatycznych Afrykańczyków- maratończyków, którzy przyjechali do Indonezji specjalnie na maratony (jeden z nich wygrał w Surabaya).

Wypoczęci, następnego dnia ruszyliśmy do Jogjakarty. Mieliśmy dobry start, bo udało się znaleźć hosta. Młody muzyk, artysta, który dopiero co się ożenił z Polką (!!!!) Fajna historia, taka romantyczna, też niełatwa, ale miłość to miłość. Świat jest naprawdę mały i nie raz potrafi zaskoczyć, nas już zaskoczył niejednokrotnie.
Jogjakarta była, całkiem przyjemna. Ku naszemu zdziwieniu nie było dużo turystów, za to było dużo, jakoś więcej niż zwykle, miejscowych. Jogjakarta to miasto sztuki i kultury, widać to gołym okiem. Ludzie tu, szczególnie ci młodsi, wyglądają inaczej niż standardowy Indonezyjczyk, inny styl ubierania się, fryzury, no widać ten art :-)
Główne atrakcje Jogjy to świątynie Borobudur oraz Prambanan. Jest to przysłowiowy "must see". Fakt, jak się patrzy na zdjęcia, trzeba przyznać, że są przepiękne. Możecie sobie wyguglać, bo my zdjęć nie mamy, bo nie byliśmy :-) Raz, że pogoda nam przestała sprzyjać, dwa, że dla obcokrajowca wejście jest aż o 400% droższe niż dla lokalnego. Oczywiście, przyzwyczailiśmy się już do tego ze musimy płacić więcej, zawsze tak jest, ale takiej przebitki to jeszcze nie było! Więc wypożyczyliśmy sobie motorek i pojeździliśmy po okolicach i zwiedziliśmy inne, mniejsze świątynie, w spokoju, kameralnie bez tłumów. Zdecydowanie dobry wybór.

Tradycyjnie zapraszamy do fotorelacji, komentujcie jak szaleni :-)

Przyszedł w końcu czas na polecaną przez wszystkich wyspę Bali. Nie planowaliśmy tam dłuższego pobytu, (w zasadzie to w ...
08/12/2017

Przyszedł w końcu czas na polecaną przez wszystkich wyspę Bali. Nie planowaliśmy tam dłuższego pobytu, (w zasadzie to w ogóle nie planowaliśmy pobytu) ograniczyliśmy się zatem tylko do miasteczka Ubud.

Jak wspomnieliśmy pogoda już zaczynała płatać figle i tu też nie mogliśmy liczyć na słońce każdego dnia. Mieliśmy jednak szczęście i tradycyjna wycieczka po okolicy skuterem udała się znakomicie. A Bali, trzeba powiedzieć, że wyspa przepiękna, malownicza, widoczki jak z bajki. Do tego zupełnie inny klimat niż reszta indonezyjskich wysp, bo Bali nie jest muzułmańska, króluje tu hinduizm. Każdy dom wygląda tu jak świątynia, co więcej wszystkie ulice, polne drogi, domy, czy nawet hotele, wszędzie zobaczyć można mniejsze bądź większe miejsca kultu, ołtarze, figurki pod parasolkami, ozdobione kolorowymi kwiatami i wszechobecna woń kadzidełek.:)
Niestety druga strona medalu to turysty, wszystko tu nastawione jest na turystów, sklepik z pamiątkami na każdym kroku i wszędzie zaczepiają żebyś coś kupił. Trochę lepiej było już na prowincji, ale przy każdej atrakcji turystycznej powtórka z rozrywki :)
Przeżyliśmy jakoś te trzy dni na wyspie. Wydostać się z Bali można było na dwa sposoby. Pierwszy: taxi lub travel agency, czyli łatwo, szybko i przyjemnie, oczywiście za przyjemną cenę. Drugi: lokalne autobusy. Wybraliśmy to drugie. Pokonaliśmy drogę trochę na okrętkę, chyba z czterema przesiadkami, zajęło nam to dwa razy więcej czasu niż taxi, ale poczucie satysfakcji było bezcenne ;) Udało się zatem dotrzeć do portu, ruszyliśmy dalej, tym razem powrót po kliku miesiącach na Jawę i jej wschodnia część.
Pierwszy przystanek to Bayuwangi, czyli wypadowa miejscówka na wulkan Ijen. Tu już turystów nie widać, pomimo że to rzut beretem od Bali, czujemy się zatem swojsko :). Spędzamy cały dzień w mieście, czekając na nocny wypad na górę. Ruszamy jeepem około północy, zmęczeni długim dniem, przespaliśmy całą drogę (ale i tak w nocy nic nie widać). Po dotarciu na miejsce startu trekkingu uzbrojeni w maski i latarki ruszamy z tłumem pod górę. Ludzi sporo, ale trudno się dziwić, każdy chce zrobić zobaczyć tzw blue fire, czyli palący się w 600 stopniach gaz siarczany. Wędrówka na wysokość około 2800 m zajmuję chwilę ;), jest dość stromo, ale sama ścieżka jest szeroka i dość wygodna. Później zejście do krateru, na dole jest już bardziej wymagające i w ciemnościach niekiedy ciężko znaleźć drogę, do tego dochodzą mało przyjemne podmuchy siarkowego dymu. W momencie jak dmuchnęło mocniej, szczypało w oczy, oddychać nawet w masce było trudno i w tej ciemności, no zaczynasz czuć respekt do matki ziemi. Gdy się już nasztachaliśmy tymi oparami, czekamy na wschód słońca, aby obejrzeć krater w całej okazałości :). Powrót jest już lajtowy, chociaż na każdym kroku lokalsi oferują podwózkę wózkiem, niektórzy korzystają.
W drodze powrotnej krótki stop przy wodospadach, po 24 godzinach na nogach i wspinaczce na sporą górę nie mamy już jednak sił na zbytnie cieszenie oczy kolejnymi atrakcjami. Liczyliśmy na drzemkę w pociągu, ale niestety okazało się, że w tym dniu biletów już dla nas nie starczyło. Odpoczywamy zatem dzień dłużej i ruszamy następnego dnia. Krótki przystanek w Probolinggo (kto zgadnie co Maka jadł tam - ostatnie zdjęcie ?) przed kolejnym wulkanem,ale o tym już w następnym odcinku :)

Przebywając dalej w Hanoi, degustując bia hoi (fresh beer), jedziemy dalej z relacją.Z racji naszej "sprytnej" taktyki o...
03/12/2017

Przebywając dalej w Hanoi, degustując bia hoi (fresh beer), jedziemy dalej z relacją.

Z racji naszej "sprytnej" taktyki odnośnie wiz, jak co miesiąc musimy opuścić dany kraj. Chcieliśmy w sumie zrobić dwa takie "Visa run'y" i chociaż liznąć Papue New Gwinei oraz Timor Leste. Po dłuższych debatach oraz analizie finansowo- pogodowej poprzestaliśmy tylko na Timorze. Co teraz z perspektywy czasu było mega trafną decyzją, bo wybuchającego wulkanu na Bali raczej przewidzieć nie mogliśmy. I przed porą deszczową w Jojgy udało się na styk uciec (w tv mówili nawet o ofiarach śmiertelnych :-( )

Back to the past. Lecimy zatem ma wyspę Timor. Pierwszy stop to jeszcze indonezyjskie miasto Kupang. Na tyle nietypowe że w pierwszy raz w Indonezji w okolicy ciężko znaleźć jakieś stoiska czy wózki z jedzeniem :). Długo nie zabawiamy bo wiza goni, ruszamy stopem, autobusem, stopem. Krótki postój w Atambua i po 2 dniach docieramy do Dili, stolicy państwa Timor Leste :). Widoki po drodze wyśmienite, zwłaszcza na drodze, która biegnie wzdłuż wybrzeża. Dodatkowo fajnie można było zaobserwować całkowitą zmianę krajobrazu, w prawie pustynny ;) Stan dróg za to kosmiczny :) przejazd 400 km zajmuje około 13 godzin, z powrotem zdecydowaliśmy się na wesoły autobusik :).
Timor i samo Dili pozytywnie nas zaskoczyło, wyglądało bardziej jak jakieś państwa afrykańskie niż azjatyckie :) Tak nam się przynajmniej kojarzy, bo w Afryce jeszcze nie byliśmy. Było mega, ale to mega upalnie, pełne słońce, żadnej chmurki na niebie, teren jak już wspomnieliśmy, jakiś taki pustynny, suche drzewa, wysuszona trawa. Te trzy dni w Dili były chyba najbardziej upalnymi dniami w naszym życiu. Ale było naprawdę pięknie!

Po wspomnianej przejażdżce autobusowej ruszamy w stronę Komodo, szkoda ominąć taką atrakcje jak smoki z Komodo. Pierwszy przystanek to labuan bajo, mieścina, gdzie po ponad miesiącu pierwszy raz widzimy wysyp turystów. Agencje turystyczne co drugi krok, bary, restauracje dla turystów, czyli widoki które nas lekko rażą i od których zdążyliśmy się już odzwyczaić :) Po burzliwych kalkulacjach decydujemy się na 4 dniowy rejs do wyspy Lombok, wraz z opcją pozwiedzania okolicznych atrakcji po drodze. Okazało się to na wyraz trafną decyzją, mega ekipa i nawet nocne bujanie dało się jakoś przeżyć. 4 dni mijają szybko, po drodze skoki, pływanie, rozpijanie lokalnych i chińskich alkoholi, a i skoki :)

Ekypa na tyle fajna, że postanowiliśmy dłużej razem poprzebywać. Niestety wszystkiego nie da się zobaczyć, a pełna pora deszczowa coraz bliżej. Odpuszczamy zatem wyspę Lombok, którą oglądamy tylko z okien wesołego busika i ruszamy na wyspę Gili Trawangan Tu już turystycznie pełną gębą, ale w towarzystwie naszych Hiszpanów czas upłynął naprawdę bardzo przyjemnie. Było full moon party, jazda rowerami w środku nocy, szukanie skrótów w środku nocy, było mnóstwo śmiechu, ciekawych rozmów i wymiana podróżniczych doświadczeń. Ale, co się odwlecze to nie uciecze, żegnamy Gili i wesołą ekype. Czas odwiedzić miejsce przez wszystkich polecane, ale to już w następnym odcinku.

Tymczasem zapraszamy do fotorelacji :-)

Wciąż pochłonięci przez Hanoi, wczoraj surprise polish party (nie pytajcie jak się skończyło :) ) , dziś degustujemy piw...
28/11/2017

Wciąż pochłonięci przez Hanoi, wczoraj surprise polish party (nie pytajcie jak się skończyło :) ) , dziś degustujemy piwa rzemieślnicze ;) podpatrzyliśmy, dotarliśmy, wypiliśmy, dzięki Agnieszka Kornas :)
IPA'y, Ale'e i saison'y :)

W planach miało być przyspieszenie z relacją, ale Hanoi nas lekko pochłonęło :) Ciężko znaleźć czas na cokolwiek :)Ok, z...
25/11/2017

W planach miało być przyspieszenie z relacją, ale Hanoi nas lekko pochłonęło :) Ciężko znaleźć czas na cokolwiek :)

Ok, zatem wracając do tematu :

Żegnamy Malezję, kierując się do Tarakanu, czyli Indonezja po raz trzeci :). W mieście spotkała nas miła niespodzianka, okazało się, że w prawie samym centrum znajduję się park z naszymi ulubionymi proboscis monkey. Dużych nadziei sobie nie robiliśmy i nieźle się zdziwiliśmy natrafiając na całe stado rześko sobie hasających małpek. Lulę ciężko było odciągnąć na tyle, że pokończyły się nam karty pamięci do aparatu :)

Niestety Indonezja, a tym bardziej Kalimantan to nie Malezja, gdzie bez problemu poruszaliśmy się autostopem. Transport tu to jest walka o każdy metr i o każde 10000 rupii :). Informacji brak, ledwo kto mówi po angielsku.

Po dwudniowej zażartej walce docieramy na wyspę Darawan. Po drodze z ciekawych zdarzeń w lokalnym autobusie wszyscy musieliśmy skakać, aby udało się podjechać pod błotnistą górę, stan dróg jak widać na medal :).

W czasie drogi przyszło zwątpienie, czy warto marnować 4 dni podróży, tylko po to, aby trafić na jakąś tam wysepkę, których są tu tysiące. Darawan jednak nie zawiódł, i pod względem atrakcji przyrodniczych: żółwie, meduzy, manty jak i klimatem wioski. Do tego niewielu turystów tu dociera, zdecydowanie polecamy, jak byśmy mogli to z miesiąc byśmy tu siedzieli :). Aaa i jak się już po fakcie okazało mogliśmy bez problemu dopłynąć łodzią bezpośrednio z Tarakanu w 4 godziny :)

Z minusów niestety codzienny snorkeling i średnio umiejętny free diving skończył się u Mąki zapaleniem ucha. O tyle dobrze, bo biorąc pod uwagę doktora Googla podejrzewaliśmy już pęknięcia błony bębenkowej :(. W bólach ruszyliśmy dalej do Balikpapan, tym razem odpuszczamy dwudniową podróż autobusami (700 km) na rzecz godzinnego lotu samolotem. Lula troszkę zestresowana, bo to nasz pierwszy lot śmigłowym napędem, jest cicho i wygodnie ( dużo miejsca na nogi :) )

Balikpapan, spore miasto, które obecnie swój złoty okres rozkwitu ma już za sobą (koniec ropy) Trafiamy na fajny hotel z wypasionym bufetem śniadaniowym. Codzienny około godzinny rytuał śniadaniowy (Janusze śniadań w akcji) na tyle wszedł nam w krew, że pomimo, że hotel lekko poza naszym budżetem zostajemy tam cały tydzień :) I dobrze, bo zupełnie przypadkiem przy basenie zagaduje nas przemiła i urocza nauczycielka, z którą przez kilka najbliższych dni udaje się miło spędzić czas i nawet poznać jej znajomych :) Pomiędzy wizytami u lekarzy udaje się zwiedzić trochę okolice i zobaczyć słoneczne misie (wł. niedźwiedź malajski) , farmę krokodyli i trochę lokalnego życia indonezyjskich nauczycieli :)

Chwilę nam też zabrała decyzja, gdzie dalej chcemy ruszać. Niestety Indonezja jest tak ogromna i tyle ciekawych jest tu rzeczy, że nie da się zobaczyć wszystkiego. Z żalem decydujemy o odpuszczeniu Papuę i ruszamy na Timor, ale o tym już w następnym odcinku :)

Address


Alerts

Be the first to know and let us send you an email when Razem w nieznane posts news and promotions. Your email address will not be used for any other purpose, and you can unsubscribe at any time.

Videos

Shortcuts

  • Address
  • Alerts
  • Videos
  • Claim ownership or report listing
  • Want your business to be the top-listed Travel Agency?

Share