28/05/2015
W sumie jakoś tak bez większego pomyślunku tekst ten zaistniał w inny miejscu niż powinien. Więc udostępniam tutaj - jeżeli po trzech miesiącach ktoś jeszcze pamięta, że na Ojosa nie weszli wszyscy, to tutaj znajduje się wyjaśnienie czemu.
Poniższy tekst nie jest śmieszny wcale. Ale nie można ciągle ze swojej nieaktywności się śmiać i puszczać oko do wszystkich - "jest OK".
Tydzień po ostatnim, lutowym wpisie wyjechałem na wyprawę w Góry. O drobnym fragmencie tej wyprawy, i skąd ta długa cisza - poniżej:
-„…jede-naś-cie, dwa-naś-cie, trzy-naś-cie” - Ciężko dyszę i zagryzam zęby. Mentalnie, bo fizyczne ściśnięcie mięśni żuchwy kosztowałoby mnie zbyt wiele energii. Podniesienie i przesunięcie stopu o 30 – 40 centymetrów do przodu jest wysiłkiem, który na zmianę wywołuje moją wściekłość, rozpacz, depresję i zażenowanie. Przede mną stoi on – szczyt –Góra - cel. „T. wszedł na niego w jeden dzień, od asfaltu!” zdążyła przed wyjazdem poinformować mnie koleżanka. Z odrobiną satysfakcji w głosie jak mi się wydawało. Ale może tylko wydawało? W jeden dzień, jeden dzień, w 24h, pulsuje w głowie i bezsensu powtarzam to jak mantrę już dzień… dziesiąty. Gdzie mi tam do T. to był automat, cyborg, ideał…
Ciepły głos odliczający kolejne kroki przerywa rozmyślania kim jestem ja - „…czter-naś-cie, piętnaś-cie, szesnaś-cie” – Zegarek wskazuje 5400 metrów nad poziomem morza. W Europie pewnie byłyby to ostatnie przedszczytowe turnie, albo w najlepszym razie wąska ścieżką.
My nie idziemy wąską ścieżką. Idziemy drogą, która przejedzie niemalże każdy samochód z napędem na cztery koła. Nie idziemy, bo człowiek jak idzie to spacerkiem pokonuje 4km na godzinę. Ja pokonuję w 4 godziny jeden km. Czołgam się w pozycji stojącej. Dookoła same kamienie, mniejsze większe, żadnego listka, niczego zielonego. Wszystko w szaro–burych kolorach. Atacama. Ponoć najmniej przyjazne miejsce do życia dla człowieka, ale po współtowarzyszach tego nie widać. Po mnie owszem. Nagle na większej skale, przede mną, widzę T. z gitarą, który patrząc na mnie z politowaniem zaczyna wykonywać swój popisowy numer - „pamiętam dobrze ideał swój, marzeniami żyłem jak król…”. Otrząsam się ze złością, kamień pusty, T. zniknął.
„Po co ja tu w ogóle jestem???” pytanie, którego się kompletnie nie spodziewałem wraca co chwilę. Jak to po co? Krzysiek Wielicki mówił, że tego nie trzeba tłumaczyć. Że Ludzie Gór wiedzą. Ja zawsze wiedziałem, ale teraz, po 40 latach istnienia z myślą, że góry to istota mojego życia, nie wiem! I nie wiem kim jestem. W obliczu Góry jestem nikim.
- „siede-mnaś-cie, już prawie, dasz radę, o-siem-naś-cie, dzie-wię-tna-ście” – Marta z tym samym, niczym niezmąconym spokojem, absolutnym brakiem zniecierpliwienia, uśmiechem i wewnętrzną radością odlicza kolejne kroki. Jestem zły na nią. Gdyby powiedziała tylko „dajesz, dajesz, dasz radę” i sobie poszła mógłbym pomęczyć się chwilkę, odpocząć dłużej, a potem zawrócić. Jakoś bym to potem w bazie wytłumaczył. Ale ona nie. Uparła się, żeby mnie tam wciągnąć. Po co?!? I tak nie wejdę na wierzchołek. Czy ona robi to specjalnie? Może chce mi pokazać, że jest lepsza? Na pewno. Ja i czuję się jak g***o i nim jestem. Stukilogramą masą tłuszczu i odpadów zwierzęcych. Brak jakiejkolwiek kondycji, ambicji, refleksji.
- „dwa-dzieś-cia. Odpoczywamy!” - Marta pochyla się i też ciężko oddycha. Teraz mi głupio. Nie dość, że dla niej to też wysiłek, to jeszcze opiekuje się mną. Przecież nie musi. Jestem dorosły, sam wiedziałem na co się piszę. O górach, chorobach, wysiłku przeczytałem kilogramy książek, obejrzałem wszystkie filmy które światowa kinematografia górska wyprodukowała w ostatnich pięciu latach, wysłuchałem dziesiątek prelekcji. A jednak zdziwienia, że mówili prawdę nie da się opisać. Gdyby nie Marta zawróciłbym, bo nie znajduję ani jednego sensownego powodu aby być tu i teraz i się gnoić. Po co? Szczyt zdobyło przede mną niezliczona ilość wspinaczy. W tym On – T. – w jeden dzień. Nie odkrywam świata, wszystko pomierzone, zdobyte, niemalże na szczyt wjechane samochodem. Jedyne co mogę odkryć to siebie, ale tu akurat nie ma nic ciekawego.
Marta przerywa rozmyślania troskliwym- „Jak się czujesz?”. Pyta o to co przerwę, anihilując ciszę przerywaną nierównymi oddechami. Kiwam głową, bo co mam odpowiedzieć? Zresztą słowa to wysiłek. Niepotrzebny wysiłek. – „To idziemy” - dyryguje. Co robić? Idę. Przyjaciele są ważni.
- „raz, dwa, trzy, cztery” - wychodzone dość rytmicznie daje nadzieję. Może jednak da się wejść? Powoli, wypluwając płuca i godność, ale może się da? W końcu wszyscy przecież cierpią. Prawie 7000 metrów góry. Start z 5800. 1200 metrów przewyższenia. Proste działanie matematyczne 7000 minus 5800 zajmuje mi cały etap dwudziestu kroków. Karkołomna próba wyliczenia ile to etapów spala na panewce. Nie jestem w stanie przeliczyć kroków na metry. Nie jestem. W głowie wirują równania, wzory. Gorączka, która towarzyszy mi nie wiadomo skąd od dwóch dni niczego nie ułatwia. Czy T. też tak przeliczał? Zastanawiam się. Na pewno nie, nie miał czasu, zrobił to w 24h!
- „pięć, sześć, sieee-dem” – troszkę trudniej ale się idzie! Nadzieja rośnie. Jeszcze nie wiem, że najgorsze przyjdzie dopiero nazajutrz wieczorem. W bazie. Kaszel którego nie da się opanować. To co prawda 1000 metrów niżej, ale wieczorem zakasłuję się do niemalże wymiotów. Oddychając głośno – rzęże. Telefon satelitarny i sms do lekarza pozostają bez odpowiedzi. Nie ma internetu, który ma odpowiedź na wszystko. Trzeba podjąć decyzję tu i teraz – przeczekać kaszel do rana, może to niewinne podrażnienie, a dzięki temu nie będzie ryzyka, że wyprawa się załamie i reszta nie wejdzie na Górę, czy w nocy uciekać w dół, bo rano… bo rano na przykład moje pęcherzyki płucne nie będą w stanie nadążyć wymianie tlenowej, bo większości ich już nie będzie. Nagle książkowa wiedza jest warta co papier na której powstały. Trzeba podjąć decyzję. DE-CY-ZJĘ. Nie można przekartkować książki i zobaczyć co będzie dalej. W codziennym życiu ktoś decyduje za nas – przepisy, instrukcje, światełka – wszystko wymyślane aby zminimalizować stres jej podejmowania.
Idzie się jakoś. – „osiem, dzie-więć, dzie-sięć”. Półmetek etapu, Marta obok jest dla mnie dowodem, ba - pewnością, że gdyby T. miał kogoś obok siebie tej zimowej nocy na ośmiu tysiącach to by stamtąd dał radę wrócić. Bo ktoś jak Marta spytałby „Jak się czujesz” co zmusiłoby jego mózg do pracy. Chociażby o sekundę dłużej.
DECYZJĘ podjął za mnie Wojtek - „Macia, spadamy, nie ma co”. Ulga. Największa, że decyzja już podjęta.
Wojtek pakuje z Martą i Polly całe obozowisko, również mój namiot, moje rzeczy. Sami zmęczeni, po ciemku pakują wszystko. Ja siedzę w cieplutkim samochodzie, kaszlę i myślę sobie, że może właśnie zawdzięczam im … życie? Na dole okaże że mi nic nie jest. Ale mogło mi być wszystko. Przyjaciele są ważni.
Dochodzimy do 5600m.
– „idź dalej tym tempem prosto, ja zobaczę dokąd biegnie droga” – mówi Marta z wahaniem, pewnie się zastanawiając, czy może mnie zostawić przez chwilę samego na drodze o trudności szutrówki w Beskidzie Niskim. „Już ja jej pokażę!” myślę, zamierzając robić po trzydzieści kroków w etapie zamiast dotychczasowych dwudziestu. Jednak odpoczywam już po ośmiu. Po kolejnych dziesięciu, opierając się na kijkach zasypiam na chwilę na stojąco. Budzi mnie krzyk Marty z oddali – „wracamy!”. Koniec odyseji. Jeszcze nie wiem, że więcej tu nie wrócę, jeszcze sądzę, że pojutrze wracam tu na ostatni nierówny pojedynek z samym sobą, który mam szansę przetrwać tylko dzięki Marcie. Jak T. to zrobił w jeden dzień?!?!??
***
Siedzę u Banana, właściwie u profesora Banasiewicza w salonie. Pijemy whisky próbując dociec co się wydarzyło. - „Byłeś na ujemnym bilansie tlenowym, za szybko, za wysoko. Następnym razem będzie lepiej” - mówi, i sam nie zdaje sobie sprawy, że dopiero u niego zwrot „następny raz” w ogóle zaczyna ma mieć jakikolwiek sens. - „nie przejmuj się, ja też raz tak miałem podczas…” – snuje opowieść w połowie butelki i połowie nocy. Przyjaciele są ważni.
***
O T. ma się ukazać książka. Dobrze, bo zasłużył. Ważna dla mnie Osoba podsyła fragment. Okazuje się, że T. w 24h wszedł, owszem, ale na zupełnie inny szczyt. „Nasz” zajął mu dni cztery. Mając aklimatyzację już z Aconcagui. Czuję się odrobinę mniejszym sierotą. Odrobinę.
|***
Postawiam wrócić w kolejnym roku pod Górę.
Aby zmierzyć się z sobą.
Po to się tu przyjeżdża. Właśnie po to.
Postanawiam wziąć się za siebie.
Bieganie, rower, strata tłuszczu ma mi dać szansę nawiązać walkę.
Dla mnie przyszłoroczny wyjazd już się rozpoczął.
Potrzebuję motywacji i nagrody.
Postanawiam wyłączyć sobie prawo publikowanie czegokolwiek na FB aż do zobaczenia na wadze 90kg. Tylko 90kg.
Może głupie, ale może moje uzależnienie od like'ów da mi kopa do działania?
***
Dzisiaj zobaczyłem na wadze 89,9kg
Cholera, muszę iść kupić sobie nowe spodnie.