06/02/2023
Mili, po raz ostatni zapraszam Was na pod egidą ul. Czerwonej, a od jutra wkraczamy na ul. Cmentarną. Przypominam też, że można jeszcze głosować na dwie ulice na literę D - zachęcam do zostawiania komentarzy pod sobotnim postem :)
***
Ławica cegieł i fez.
Dwie, pływające w odmętach ulicy Czerwonej ławice, to budowle związane z masowymi formami życia społecznego – zakonu i szkoły. Tę masowość widać w ceglanych ścianach obu budynków. Wyizolowane komórki nic by tutaj nie zdziałały. Co innego, gdy chmary wylatujące z cegielnianego brzucha złapać szybko w sieć wątku i uładzić, może nawet lekko zdyscyplinować w solidny mur – to doskonale pasuje do celu ich powstania.
Podobnie jak w ławicy, widzimy przede wszystkim boki zewnętrznego płaszcza formy i jedynie domyślamy się kolejnych warstw w głębi. Na co dzień niezbyt często myślimy, że za widoczną z zewnątrz, frontową warstwą cegieł są kolejne, umiejętne powiązane na wskroś w całość. Co ciekawe, nie starano się nam tutaj o tym przypomnieć – zrezygnowano z epatowania grubością murów. A przecież w tego typu architekturze nie zdziwiłyby nas głębokie wnęki okienne, szerokie, a może nawet uskokowo zaprojektowane parapety, rozglifowany portal wokół wejścia. Tak zaprojektowano okazały budynek szkoły na Księżym Młynie, pełniący dziś rolę Akademickiego Centrum Designu. Ale Geyerowie chyba nie chcieli się w tym względzie ścigać z Scheiblerami – postawili na kameralne formy „gmaszków”, z których przynajmniej jeden początkowo był jeszcze mniejszy, na co wskazują zachowane w zbiorach Archiwum Państwowego dokumenty związane z jego rozbudową.
Moje wzruszenie byłoby powściągliwe, gdyby nie jeden szczegół – bardzo ciekawy wykrój otworu drzwiowego połączonego z nadświetlem. Taka buteleczka, wazonik. Osiągnięto to prostą metodą, modulując połączenie dwóch prostokątów dostawionymi konsolami. Ale to nie willa, nie będziemy ich rozrzeźbiać, wydobywać z formy dodatkowych ślimacznic, akantów czy pysków egzotycznych zwierząt. Zrobimy tyle podcięć i wyobleń, ile trzeba, ale ani jednego więcej. Postawimy kropkę nad „i” zamykając nadświetle łukiem odcinkowym z wyrysowanym w tynku klińcem – i wystarczy. Tę samą logikę powściągliwej ozdobności zastosowano w mikro-konsolkach wykonanych z kształtek ceramicznych, które znajdziemy pod parapetami, a także w łukowym fryzie pod linią dachu. Oczywiście, nie zabrakło dekoracyjnej, a przy tym praktycznej metaloplastyki zabezpieczającej tafle szkła drzwi, a także eleganckiej klamki z szyldem (wtórnej zapewne, ale przywołującej pierwotne formy). Ale nie uwierzę łatwo temu, kto powie, że były to pierwsze rzeczy, na które zwrócił uwagę przy oglądaniu tych niemal bliźniaczych budynków.
No właśnie, a propos podobieństwa form dawnych budowli użyteczności publicznej. Nie wiem, czy też tak macie, ale ja – jeżdżąc i spacerując szlakami kolejek regionalnych – wypatruję uczciwych, ceglanych dworców z przełomu wieków (o ile jeszcze są!), nawet jeśli pachną rosyjską inwestycją w tereny zaborcze. Najbardziej lubię te nietynkowane, bo w widocznym układzie cegieł widzę nawiązanie do wspólnego wysiłku na rzecz powszechnej użyteczności. Ale uwielbiam też dworkowo-barokowo-renesansowe inwestycje międzywojnia, takie jak dworce Żyrardowa i Grodziska Mazowieckiego. Przyznajcie – Skierniewice wygrywają z Koluszkami, prawda?
Ale czas wrócić do ostatniego już wątku naszej lekko spóźnionej detalowej depeszy o ulicy Czerwonej. Będzie mowa o fezie, bo ten egzotyczny „kapelinder” pasuje do nazwy opisywanego miejsca jak ulał.
Fez to Bliski Wschód, ciemna czerwień i chwacki chwościk. Jego polska nazwa pochodzi od marokańskiego miasta, które słynęło z produkcji tego typu nakryć głowy już w XVIII wieku. Ale dla mnie fez to przede wszystkim Turcja i nic na to nie poradzę.
Kolejnym skojarzeniem jest charakterystyczny profil chłopca w wysokiej czapce z frędzlem, czyli znak handlowy wiedeńskiego potentata handlu towarami kolonialnymi, Juliusa Meinla, zaprojektowany w 1924 r. przez Josepha Bindera. Z marką związany jest też intensywny czerwony kolor, nazywany czerwienią turecką.
To prowadzi nas prostym duktem do rynsztoków bezimiennej początkowo ulicy, która łączyła farbiarnię przędzy Traugotta Langego przy ul. Wólczańskiej z słynnym skądinąd traktem piotrkowskim. Było to dawno, dawno temu, w początkach lat 20. XIX wieku, gdy Łódź rodziła się po raz drugi. Rozrastające się przemysłowe miasto miało apetyt na życie i walkę, a co lepiej odpowiada temu, niż żarłoczna w swojej jaskrawości, dobrze napigmentowana czerwień? Stąd flagowym kolorem farbiarni (wkrótce przejętej zresztą przez Geyera) została tzw. turecka czerwień, która nie tylko barwiła przędzę i serca, ale i – w na wpół mistycznym geście industrialnej komunii – nawierzchnię ulicy dochodzącej do Piotrkowskiej. Efekt był na tyle spektakularny, że przyniósł ulicy jej nazwę, z którą w historii nikt w zasadzie nie dyskutował. Według znanych mi źródeł jej najwcześniejsze użycie przypada na 1827 r. Jedyną drobną zmianę, będącą w istocie doprecyzowaniem, wprowadzili tu Niemcy podczas II Wojny Światowej (1940-45), przemianowując Czerwoną na Rotgarnstrasse – dosłownie „Ulicę Czerwonej Przędzy”. To wdzięczny temat na szydełkowy performens :)
***
Jeśli podoba Wam się sposób, w jaki opisuję i fotografuję Łódź, będzie mi miło, jeżeli dołaczycie do grona Mecenasów i Mecenasek Detalu :) Można to zrobić na Patonite lub w serwisie buymycoffee - oba są podlinkowane w komentarzach oryginalnego posta. Z chęcią poczytam też Wasze wspomnienia o opowieści o opisywanych miejscach!