15/11/2024
[30 lat temu] - “Ranek wita nas scenerią jeszcze bardziej ponurą. Chmury nisko nad głową, deszcz już prawie ciągły, a nad szczytami nadbrzeżnych wzgórz wyje i zawodzi wiatr. Cały pokład mamy w płatach tłustej sadzy. Stoimy dokładnie na drodze dymów z wulkanu Yasur. (…)
Na rafie z potwornym hukiem łamie się fala wchodząca z morza, za nią jest w miarę spokojnie. Głębokość 6 metrów, stoimy na łańcuchu o długości 60 metrów plus linowe amortyzatory. Tymczasem rozpętało się na dobre, zdejmujemy wszystko z pokładówki i układamy niżej, aby zmniejszyć opór wiatru. Na pokładzie nie można rozmawiać, nic nie słychać, taki jest huk od załamującej się na rafie fali. Aby sprawdzić na dziobie amortyzatory linowe i łańcuch, musimy iść na czworaka.
Wachta na okrągło, gdyż następne rafy mamy za rufą w odległości około 150 metrów, a w tej kipieli dokładnie nic nie widać. Sytuacja trzyma nas w napięciu: może puścić kotwica, pęknąć łańcuch... (…)�
Cały następny dzień i noc zostajemy na jachcie, bez możliwości kontaktu z lądem. Dopiero po dwóch dniach, gdy zaczyna się powoli wyciszać, podpływa do nas wysłana przez klub duża gumowa dinghy z potężnym silnikiem. Zapytano, czy nie potrzebujemy jakiejś pomocy, są też dobre wiadomości – jeszcze dziś radio obiecuje poprawę pogody. Przy tej okazji dowiadujemy się też, że 14 listopada wieczorem nad Eromangą, właśnie przez Dillon Bay [gdzie wcześniej kotwiczyliśmy] przeszło oko cyklonu Vania.”