05/08/2020
Każdy niemal fragment doliny Pilicy, sfotografowany, nadaje się na widokówkę. Widzisz właśnie taką patrząc z brzegu czy też z wody. Jeśli płyniesz, to jakbyś oglądał film złożony z samych widokówek.
Ujeżdżanie Pilicy
Może niektórzy z czytelników TIT przypomną sobie moją relację niemal dokładnie sprzed dwudziestu lat o spływie własnoręcznie zbudowaną tratwą z Tomaszowa do Inowłodza. To był wówczas taki sposób na niekonwencjonalne wykorzystanie krótkiego urlopu. „Pływadło” zbudowane zostało z sześciu plastikowych beczek i kupki drewnianych, tartacznych odpadów. Zostało zrobione tak, by można je było dość łatwo rozmontować i na przyczepce N – 400 zawieźć w to miejsce na brzegu rzeki, gdzie ma zostać zwodowane.
W tym roku też z urlopem było krucho. Raptem tydzień. Ale tratwa już była gotowa, więc można się było zamachnąć na dłuższy odcinek Pilicy. Wraz z synem Marcinem postanowiliśmy, że tym razem rzucimy się na wodę w Inowłodzu i popłyniemy do Wisły! Taka męska przygoda a zarazem okazja do nadrobienia ojcowsko – synowskich zaległości. Narastających z racji różnych miejsc zamieszkania i rzadkich, siłą rzeczy, kontaktów.
Start z perypetiami
Ustaliliśmy, że zaczniemy w sierpniowy poniedziałek. Przez pięć, sześć dni powinniśmy dojechać do zbiegu obu rzek, a możne nawet jeszcze kawałek Wisłą, tak np. do Góry Kalwarii. Rzeczywistość płata jednak figle. Okazało się, że Marcin w poniedziałek musi być jeszcze w swojej warszawskiej pracy, do Inowłodza przyjechał we wtorek. Poczyniliśmy przygotowania, by wypłynąć skoro świt w środę. Natura nie chciała nam jednak sprzyjać. Przygotowania przebiegły w wiszącym dosłownie w powietrzu deszczu. W środę okazało się, że już nie wisi, ale spadł i pada dalej w najlepsze. To nie optymalne warunki do rozpoczynania rejsu. Cały plan zaczął brać w łeb. Byliśmy jednak na tyle zdesperowani, że gdy po południu trochę się przetarło, zawlekliśmy naszą tratwę na brzeg i po zmontowaniu – spuściliśmy na wodę. Wrzuciliśmy na pokład namiot, skrzynkę z butlą gazową, biwakową aprowizacją i ruszyliśmy. Z pełną świadomością, że w takim pośpiechu z pewnością czegoś nie zabierzemy. Była na szczęście w odwodzie nasza córka i siostra Martyna z samochodem i komórkową łącznością.
Ponieważ rzuciliśmy się na wodę trochę przed Inowłodzem, za chwilę mieliśmy przed oczami bielejący nad rzeką most a tuż przed nim ukryty wśród drzew lewego brzegu kościół parafialny pod wezwaniem św. Michała Archanioła. Nie tak może sławny jak drugi kościół inowłodzki, znacznie starszy, romański “Idzi”, ale wymieniany w Liber beneficjorum Łaskiego, co wskazuje, że istniał już w początkach XVI wieku, a może i wcześniej. Jeszcze tylko rzut oka na przełamaną barierę mostu, ślad po niedawnej kraksie, gdy na brzeg rzeki spadła wielka ciężarówka i, jakimś cudem, żadnemu z jadących trzech mężczyzn nic się nie stało, a potem szybkie przygotowania do pokonania pierwszych wertepów na wodnej drodze.
Tuż za mostem kamieniste dno Pilicy podchodzi pod samą jej powierzchnię. Był tu ponoć średniowieczny bród, ale nam wcale jest nie w smak. Pilicą jedzie się zwykle jak po stole, ale w takich miejscach jak to, przypomina najgorsze wertepy na naszych drogach. Podskakujemy więc jak na wybojach, trzymać się nie ma czego, chyba że wioseł, ale po chwili znów jest równo. Nawet kajakarzom nie jest tu chyba łatwo a my, choć dodaliśmy jeden pływak – beczkę, mamy ze 30 – 40 cm zanurzenia! Mogliśmy się zwodować za porohami, ale jeśli coś ma się rozlecieć, to lepiej koło domu. Tratwa przeszła jednak ten test wyśmienicie a wszystko rekompensuje jedyny w swoim rodzaju widok kościółka św. Idziego na wysokim brzegu. Drugiego takiego nie ma na Pilicy!
Tego pierwszego dnia naszej eskapady nie dane nam było niestety popłynąć za daleko. Znów wyszły chmury i zaczął siąpić deszcz. Przybiliśmy do brzegu gdzieś pod Żądłowicami, by nie stawiać namiotu w jeszcze większej ulewie. Wyszło na jaw przy tym pierwszym biwaku, że nie mamy na pokładzie kilku drobiazgów, jak np. kubki, herbata i cukier, więc nazajutrz szybko ruszamy w drogę, powiadamiając o brakach nasz lądowy odwód. Dogania nas pod Rzeczycą i uzupełnia aprowizacyjne i sprzętowe braki. Ostatnie pożegnania i od teraz możemy już liczyć tylko na siebie.
Flisacka dola
Pilica usiana jest dziesiątkami wysp i wysepek. Czasem tkwią w nurcie po dwie i trzy obok siebie. Rzeka dzieli się wtedy na kilka kanałów. Dylemat, który będzie nam towarzyszył już do końca, polega na tym, który tor wybrać. To istotne, bo nasz wodny wehikuł nie nadaje się do pływania pod prąd. A nie ma tu, jak na drogach, znaków mówiących, że to ślepa uliczka. I niestety, w taką właśnie wjechaliśmy. Zza zakrętu wyłoniło się nagle zwalone drzewo, przegradzające pniem całą szerokość toru. Nie dało się ani pod, ani nad, ani obok. Doświadczyliśmy tego, co było pewnie udziałem dawnych flisaków: przynajmniej godziny ciężkiego tyrania, by wypchnąć tratwę powyżej wyspy i skierować ją w drugą odnogę. Nie wybieraliśmy już potem przesmyków bardziej malowniczych, lecz te pewniejsze. Szersze, z bystrzejszym nurtem. Udawało się w zasadzie, choć raz, ostatniego dnia spływu, wybraliśmy też fatalnie.
Tymczasem płynęliśmy sobie bez dalszych przygód, aż do mostu Centralnej Magistrali Kolejowej za Brzegiem. Tam nas dopadło. Widać każdy “flisak” musi przez to przejść. Ulewa spadła tak nagle i była tak rzęsista, że o chowaniu się nie było mowy. Marcin wskoczył w kurtkę, ja przeciwnie, zostałem w spodenkach. Reszta pod wywrócony ceratową podłogą do góry namiot, którym przykryliśmy cały dobytek. Potoki deszczu przesłoniły brzegi. Wodę mieliśmy pod sobą, nad sobą i dookoła. Podobno w górze rzeki padał grad. Nas oszczędziło. Skończyło się na deszczu, który w końcu przeszedł, a my zaczęliśmy wysychać w słoneczku. Krótko, bo wicher spadł na nas tak nagle jak deszcz. Zbełtał wodę jak na wielkim jeziorze i uporczywie spychał nas na prawy brzeg. Na nic był wysiłek przy wiosłach. Nadbrzeżne łozy zdjęły nam leżaczek, butelkę mineralnej i wyciągały łapy po resztę. Nie było innego wyjścia, jak skoczyć do wody i, jak burłacy, wyholować tratwę pod osłonę lasu na lewym brzegu i tam przeczekać wichurę. Tym razem się udało. Przemknęliśmy tylko pod liną kolorowego, nowiutkiego promu w Domaniewicach, serdecznie pozdrawiani przez pasażerów, i spokojnie pojechaliśmy dalej.
Noc złapała nas gdzieś na wysokości Łęgonic, przed Nowym Miastem. Rozbiliśmy biwak na prawym brzegu. O tyle pechowo, że na lewym, blisko wody, odbywało się weselisko czy dyskoteka i do trzeciej nad ranem spaliśmy w rytmie najnowszych przebojów. A woda głos niesie wspaniale. Później jeszcze zerwały nas na nogi trzy głośne pluśnięcia, jakby ktoś coś ciężkiego wrzucił do rzeki. Sądziliśmy, że to może weselnicy szukają w wodzie ochłody, ale wstawał jedynie nad Pilicą przepiękny świt, zwiastujący wspaniały, słoneczny dzień. Tym razem się sprawdziło!
Ludzie Pilicy
Pierwsze chwile na wodzie okrasił nam widok ślicznego, drewnianego kościółka w Łęgonicach Małych, skrytego wśród drzew na niskim brzegu, a potem wzięliśmy kurs na wieże kościelne w Nowym Mieście. Ładnie brzmi, ale po prawdzie nie mieliśmy innego wyjścia, bo tam nas niosła rzeka. Pilnie szukaliśmy w Nowym Mieście przystani, lecz bezskutecznie. Od wody odgradzają ja gęste zarośla i kto nie wie – nie znajdzie. Przejechaliśmy więc pod mostem, po wertepach starych pali ukrytych pod wodą i przycumowaliśmy u gościnnego “wodomierza”, czuwającego nad poziomem wody w Pilicy. Pierwszy słup z podziałką stał w nurcie, drugi nieco wyżej, na kilkumetrowej skarpie, ale trzeci – na podwórku gospodarza. Przygotowani są widać na każdy pomiar. Tym razem woda obmywała jednak najniższe podziałki. Szybko uzupełniliśmy w najbliższym sklepiku prowiant i ruszyliśmy w dalszą drogę. Szybko, bo już wiedzieliśmy, że nasz rejs musimy zakończyć w sobotę. Żegnajcie marzenia o Wiśle. Jeszcze nie tym razem.
Płynęliśmy w pięknym słońcu, obracając się na wodzie jak na ruszcie. Z minuty na minutę pokrywała nas opalenizna. Kończyliśmy posiłek, obiadując na jednej z przybrzeżnych plaż, gdy dosiadł się do nas pan Krzysztof. Dobrnął z podwiniętymi nogawkami i całym sprzętem wędkarskim, ale najwyraźniej miał ochotę na pogawędkę. I popłynęło. O taaakich sandaczach, brzanach i szczupakach, które najprawdopodobniej rosną w miarę upływającego czasu. – Bo teraz – mówił pan Krzyś – szkoda nawet gadać. Ta jego wypowiedź kłóci się wyraźnie z samym widokiem pana Krzysia i widokiem liczonych w dziesiątki wędkarzy na obu brzegach. Każdy twierdzi, że ryb “w zasadzie nie ma”, ale jak kto wie gdzie i potrafi, to złowi. A do tego myśliwi z miejscowego koła łowieckiego z doskonałymi rezultatami dbają o odbudowę flory w okolicznych lasach i na polach. Brak przemysłu w okolicy jest atutem, ale trzeba go jeszcze umieć wykorzystać!
Smutniejsza od przyrodniczej jest wyraźnie socjologiczna konstatacja naszego rozmówcy. Nowe Miasto stało wojskiem a teraz wojsko odeszło. Nie ma lotniska, nie ma garnizonu, wojskowego osiedla. Nie ma pracy przy wojsku. W Nowym Mieście zazdroszczą Tomaszowowi jego kawalerii powietrznej. Ponieważ nie mamy żadnych informacji ze świata, chciwie łapiemy wszelkie wieści, także te o wielkiej wodzie w Niemczech i Czechach, ze zdziwieniem patrząc na Pilicę, która w tym kontekście wygląda na najspokojniejszą z rzek. Żegnamy sympatycznego rozmówcę i w drogę! Pamiętając rady, by najbliższą wyspę koniecznie zostawić po prawej, bo inaczej “utkniemy na bank”.
Nie utknęliśmy, za to płynie się nam coraz przyjemniej, bo woda wyższa i beczki, nasze pływaki, nie szurają brzuchami po piasku. To jeden z nielicznych mankamentów całej wyprawy. Gdy rozlega się charakterystyczny szum a potem nagle ucicha to wiadomo, że albo zrobiło się głębiej i płyniemy, albo też, i bywa tak często, utknęliśmy na mieliźnie. Trzeba zleźć do wody, odciążyć tratwę, by popłynęła dalej. A potem, w odpowiednim momencie, wskoczyć na pokład. Trzeba zdążyć przed głębią, bo wsiada się trudno, gdy nie ma dna, od którego można się odbić. Teraz jednak zapominamy o tych problemach, bo oto nagle brzegi doliny białobrzeskiej przysunęły się ku rzece i krajobraz przypomina ten między Spałą i Inowłodzem, z dzikimi, wysokimi brzegami, zarośniętymi tak, że jest niemal pewne, że może nawet od stuleci nie tknęła ich ludzka stopa. I można to cudo obejrzeć tylko z wody, tak jak to właśnie robimy z Marcinem, nie mogąc wyjść z podziwu i zachwytu. Jawi się pierwotna natura Pilicy, dzika i trochę nawet groźna, ale tym piękniejsza. Bujna. Dziki chmiel, który porósł już szyszkami, oplata nawet uschnięte olchy nad brzegiem, czyniąc z nich dziwne, bo na wpół umarłe i na wpół żywe, ciągle zielone kolumnady.
Sport ekstremalny
Dogania nas szybszy od tratwy, bo popychany wiosłem kajak. Szkoda, że to tak rzadkie spotkanie na tej wodzie. Ludzie trzymają się jednak brzegów. Ośmioletniej Paulinie znudziły się godziny w jednej pozycji na kajakowej ławeczce i przeskakuje na nasz pokład, po którym można nawet pospacerować, albo poleżeć w dowolnej pozycji. I wszystko jest dobrze do chwili, gdy rzeka zaczyna się kręcić i wywijać jak wąż, nabierając przy tym prędkości, a przy brzegu na zakrętach – także głębokości. I to takiej, że nasze tyki nie sięgają dna. Nie nadążamy z wiosłowaniem i nasza tratwa zaczyna sobą sterować sama, wjeżdżając najchętniej w porośnięte bujną łozą brzegi. Roślinność okazuje się tyle malownicza co groźna, bo co i raz próbuje nam zdjąć z pokładu nasze bagaże. W krytycznym momencie Marcin własnym ciałem osłania sprzęty i Paulinę, przyjmując atak gałęzi na własne plecy. Udaje mu się, ale napięte jak łuki a potem nagle uwolnione łozy w jednej chwili mnie zdejmują z pokładu. Przez warstwę wody oglądam naszą tratwę od spodu, bo przepływa właśnie nad moją głową. Stopami nie wyczuwam dna. Z garści nie wypuszczam jednak wiosła, bez którego dalszy spływ byłby niemożliwy. Działają na szczęście stare, płetwonurkarskie nawyki i bez problemu wydostaję się na powierzchnię a następnie na pokład. Dobrze, że tam pod wodą to byłem ja a nie np. Paulinka, która, choć tego dokładnie nie wie, przeżyła najgroźniejszą przygodę tych wakacji. Sami jesteśmy tego świadomi i z ulgą przekazujemy dziewczynkę opiekunowi. Okazuje się, że straciliśmy właśnie drugi leżaczek. Wkrótce potem, z jeszcze większą ulgą, lądujemy przed mostem w Tomczycach, na wysokości sympatycznego baru “Słoneczko”. To jedno z nielicznych do tej pory miejsc, w których cywilizacja przybliża się do rzeki. Natura jest przewspaniała, ale takie miejsca też od czasu do czasu się przydają takim flisom jak my. Dają choćby szansę na odmienny od biwakowego posiłek. Wykorzystujemy ją dokładnie.
Pod wieczór ściąga nas do brzegu zachwycone najwyraźniej widokiem naszego wodnego wehikułu biwakujące nad Pilicą towarzystwo. Jak się okazuje – warszawskie. Jak się okazuje, mające coś wspólnego z TVN, co wynika z koszulek z logo stacji. Jedna z pań próbuje nas nawet namówić na udział w programie, ale na tym się kończy, bo sprzętu brak. Niekłamany podziw dla naszej eskapady mile nas jednak łechcze.
To nie pierwsza i nie ostatnia taka reakcja na nasz widok. “- Ja też tak chcę! – wydzierały się często dzieciaki a czasem nawet całkiem duże dziewczyny. Życzenia te kierowały jednak raczej do towarzyszących im chłopców a nie do nas więc na tym się kończyło. Inny biwakowicz próbował namówić któregoś z nas na zamianę miejscami, za co omal nie oberwał od zagrożonej porzuceniem małżonki fotelikiem. Wymiana nie dochodzi więc do skutku. Pomijając żarty, zupełnie poważnie i szczerze brzmią oświadczenia mijanych ludzi, że zawsze chcieli coś takiego zrobić, ale jakoś im się nie udało. Marzenia z dzieciństwa. Warto czasem się uprzeć i w końcu je zrealizować.
Sobota to niestety ostatni dzień naszego rejsu. Szkoda, bo rzeka niesie nas coraz wygodniej. Zmieniła charakter. Jest głębsza, bardziej regularna. Sterowanie staje się właściwie zbędne. Nurt sam nas niesie, sam wybiera drogę. Znika nadbrzeżna roślinność, ustępując miejsca trzcinom i rozległym łąkom. Przepływamy pod drewnianymi mostami, które, tak jak ten w Osuchowie, wymagają natychmiastowego remontu, bo straciły już np. część barier.
Remonty czasem się wykonuje i niewiele brakło, by taki remont zakończył naszą eskapadę. Przy częściowo już odbudowanym moście w Pacewie w poprzek nurtu przeciągnięto trzy liny, w tym dwie stalowe. Jedna biegnie tuż pod powierzchnią, druga na wysokości metra. Jest zbyt późno na jakiekolwiek manewry. Wjeżdżamy na przeszkodę. Trzecią linę, konopną, przenosimy nad tratwą i po problemie. Stalowe są naprężone i nic się z nimi nie da zrobić. Są prowadnicami dla promu, na którym stoi dźwig samochodowy. Robotników brak. Podobno nie ma ich już od środy. W czwartek było święto. Nasza tratwa wjeżdża pierwszymi pływakami na niższą linę. Próbowaliśmy tego uniknąć, przytrzymując się burty stalowej barki, ale się nie udało. Tratwa odjeżdża nam spod nóg. Wpadamy do wody. Głębokiej. Nie ma dna. Gramolimy się na pokład dociążając tył. Przód sterczy w górze. Woda wchodzi na pokład i za chwilę jej napór będzie taki, że nasza tratwa wywinie kozła na plecy a my stracimy wszystko. Czołgamy się jak szaleni po coraz bardziej stromym pokładzie do przodu i woda, choć niechętnie, wypuszcza rufę naszego statku na powierzchnię. Stajemy na dolne linie przytrzymując się górnej. Odciążona tratwa, beczka po beczce przepełza z naszą pomocą na drugą stronę przeszkody. Gdy mija nas rufa, przeskakujemy na pokład. Oddychamy z ulgą, uświadamiając sobie w pełni niebezpieczeństwo. Niech ktoś powie, że spływ Pilicą to nie sport ekstremalny. Nie do nas taka mowa!
Niestety finał
Po tej przygodzie rejs do mostu w Białobrzegach to już kaszka z mlekiem. Lądujemy w zatoczce przed mostem, gdzie czeka na nas Martyna i transport. Nie tylko! Czekają także spotkani poprzedniego wieczoru warszawiacy! Już wówczas zaczęli a teraz dalej namawiają nas usilnie, by oddać im nasze pływadło. My nie możemy, ale oni popłyną do Wisły. Nie mamy siły im odmówić. Tym bardziej, że doskonale rozumiemy ich pragnienie. Gdybyśmy mogli, jutro bylibyśmy na Wiśle. Ale nie możemy. Niech więc choć tratwa popłynie. A my przyrzekamy sobie, że w przyszłości ukończymy nasz rejs. Nie wiemy jeszcze na czym, ale tak będzie. Jesteśmy ludźmi Pilicy.