17/10/2020
Nasze Pierwsze Polskie Wakacje
Kilka tygodni temu wspólnie stwierdziliśmy, że los sprzyja nam na tyle, że mamy okazję wybrać się na pierwszy i ostatni wypad za miasto. Był to co prawda wypad z miast do miasta, ale udało nam się też liznąć trochę natury. Jarosław już za chwilę moment miał mieć przecież operację drugiego kolana, a zoperowane prawe pozwalało już na małe śmiganie po górach. To była ostatnia szansa. Z poprzedniego posta wiecie, że wybraliśmy Bielsko-Białą. Wybór był więc prosty – wjeżdżamy na Szyndzielnię. Tak, wjeżdżamy. Do formy należy dochodzić małymi kroczkami, by jej przez zbędne potknięcia całkowicie nie stracić.
Gondole na Szyndzielni prowadzą do punktu który nie oferuje żadnych dechzapierających widoków. Poszliśmy więc nieco wyżej, by dojść do schroniska na Szyndzielni. Przeszliśmy obok grupy pijaniutkich piechurów, którzy pomimo młodej godziny nie potrafili sobie odmówić kolejnego piwka. Widoki były przysłonięte chmurami, jednak gdzieniegdzie błękitne niebo również chciało zaznaczyć swoją obecność. Po krótkim marszu doszliśmy do szczytu Szyndzielni i gdyby nie znak, to pewnie przeszlibyśmy go nie zwracając uwagi. W tym momencie stwierdziliśmy, że za mało nam tych gór. Bo co to, taki krótki spacerek! Idziemy dalej na Klimczok. Aura robiła się coraz bardziej mglista. Co jakiś czas spadały na nas łzy nieba. Minęliśmy innych piechurów, wycieczkę szkolną i reprezentanta najgorszego typu rowerzystów na szlakach – tego, co nie mówi DZIĘKUJĘ, gdy ty zatrzymujesz się i ustępujesz miejsca. Ten typ poznaliśmy już na Camino i chyba nigdy się nie zaprzyjaźnimy. Na szlakach wszyscy jesteśmy przecież równi, więc jeśli ja zaburzam swój rytm wędrówki z uprzejmości dla Ciebie Drogi Rowerzysto, to grzecznie proszę – podziękuj.
Chodziliśmy dosłownie z głowami w chmurach. Takie doświadczenie jest niesamowite i piękne, jednak może szybko doprowadzić do pewnego wychłodzenia organizmu. Skierowaliśmy więc swoje kroki nie na szczyt, a do schroniska pod Klimczokiem. Przepłaciliśmy nieco za gumową kiełbę, ale przynajmniej nasze brzuchy były szczęśliwe. Hej! Nie jesteśmy przecież zawsze tak zorganizowani, żeby zabierać ze sobą jedzenie w góry.
W końcu nadszedł ten moment! Trafiliśmy na okno pogodowe i rozpoczęliśmy atak szczytowy na Klimczok! Okno pogodowe nie trwało długo, bo po przejściu pierwszych 20 metrów całe niebo znowu zasnuło się chmurami. Przeszliśmy przez wystawkę kamieni z całego świata i już zbliżaliśmy się do szczytu, gdy Jarosław zaczął gadać. Ale jak gadać! Pełne uczucia słowa wręcz płynęły z jego ust i wtedy stwierdziłam, że muszę przerwać swoją konwersację na Messengerze, bo to aż nie wypada. Po pięknym słowotoku Jarosława, który pozostanie wyłącznie dla nas i dla tamtej chwili, odwróciłam się i ujrzałam Jarosława na kolanie. Z wyciągniętym w moim kierunku, najpiękniejszym pierścionkiem na świecie. Ten moment, kiedy dookoła nas były tylko chmury i żadnych ludzi był najbardziej romantycznym momentem w moim życiu! Pewnie, że tak! – odkrzyknęłam i nie umiałam przez chwilę zrozumieć co się właśnie stało. By doprowadzić mnie do jasności umysłu, Jarosław zaciągnął mnie na ławkę, gdzie wino się polało, a łzy napełniły moje oczy. Niesamowite przeżycie, które nagle dodało mi pewności w życiu, której tak bardzo mi ostatnimi czasy brakowało. Pozostało mi jeszcze wiele decyzji do podjęcia i wiele zmian które należy do życia wprowadzić, jednak zaręczyny na Klimczoku dały mi pewność, że wszystko jakoś się ułoży, bo już zawsze będziemy razem.