Two smiles journey - Podróż za dwa uśmiechy

Two smiles journey - Podróż za dwa uśmiechy Let's explore this world with me! Happiness is only real when shared! :)

Nasze Pierwsze Polskie WakacjeKilka tygodni temu wspólnie stwierdziliśmy, że los sprzyja nam na tyle, że mamy okazję wyb...
17/10/2020

Nasze Pierwsze Polskie Wakacje

Kilka tygodni temu wspólnie stwierdziliśmy, że los sprzyja nam na tyle, że mamy okazję wybrać się na pierwszy i ostatni wypad za miasto. Był to co prawda wypad z miast do miasta, ale udało nam się też liznąć trochę natury. Jarosław już za chwilę moment miał mieć przecież operację drugiego kolana, a zoperowane prawe pozwalało już na małe śmiganie po górach. To była ostatnia szansa. Z poprzedniego posta wiecie, że wybraliśmy Bielsko-Białą. Wybór był więc prosty – wjeżdżamy na Szyndzielnię. Tak, wjeżdżamy. Do formy należy dochodzić małymi kroczkami, by jej przez zbędne potknięcia całkowicie nie stracić.

Gondole na Szyndzielni prowadzą do punktu który nie oferuje żadnych dechzapierających widoków. Poszliśmy więc nieco wyżej, by dojść do schroniska na Szyndzielni. Przeszliśmy obok grupy pijaniutkich piechurów, którzy pomimo młodej godziny nie potrafili sobie odmówić kolejnego piwka. Widoki były przysłonięte chmurami, jednak gdzieniegdzie błękitne niebo również chciało zaznaczyć swoją obecność. Po krótkim marszu doszliśmy do szczytu Szyndzielni i gdyby nie znak, to pewnie przeszlibyśmy go nie zwracając uwagi. W tym momencie stwierdziliśmy, że za mało nam tych gór. Bo co to, taki krótki spacerek! Idziemy dalej na Klimczok. Aura robiła się coraz bardziej mglista. Co jakiś czas spadały na nas łzy nieba. Minęliśmy innych piechurów, wycieczkę szkolną i reprezentanta najgorszego typu rowerzystów na szlakach – tego, co nie mówi DZIĘKUJĘ, gdy ty zatrzymujesz się i ustępujesz miejsca. Ten typ poznaliśmy już na Camino i chyba nigdy się nie zaprzyjaźnimy. Na szlakach wszyscy jesteśmy przecież równi, więc jeśli ja zaburzam swój rytm wędrówki z uprzejmości dla Ciebie Drogi Rowerzysto, to grzecznie proszę – podziękuj.

Chodziliśmy dosłownie z głowami w chmurach. Takie doświadczenie jest niesamowite i piękne, jednak może szybko doprowadzić do pewnego wychłodzenia organizmu. Skierowaliśmy więc swoje kroki nie na szczyt, a do schroniska pod Klimczokiem. Przepłaciliśmy nieco za gumową kiełbę, ale przynajmniej nasze brzuchy były szczęśliwe. Hej! Nie jesteśmy przecież zawsze tak zorganizowani, żeby zabierać ze sobą jedzenie w góry.

W końcu nadszedł ten moment! Trafiliśmy na okno pogodowe i rozpoczęliśmy atak szczytowy na Klimczok! Okno pogodowe nie trwało długo, bo po przejściu pierwszych 20 metrów całe niebo znowu zasnuło się chmurami. Przeszliśmy przez wystawkę kamieni z całego świata i już zbliżaliśmy się do szczytu, gdy Jarosław zaczął gadać. Ale jak gadać! Pełne uczucia słowa wręcz płynęły z jego ust i wtedy stwierdziłam, że muszę przerwać swoją konwersację na Messengerze, bo to aż nie wypada. Po pięknym słowotoku Jarosława, który pozostanie wyłącznie dla nas i dla tamtej chwili, odwróciłam się i ujrzałam Jarosława na kolanie. Z wyciągniętym w moim kierunku, najpiękniejszym pierścionkiem na świecie. Ten moment, kiedy dookoła nas były tylko chmury i żadnych ludzi był najbardziej romantycznym momentem w moim życiu! Pewnie, że tak! – odkrzyknęłam i nie umiałam przez chwilę zrozumieć co się właśnie stało. By doprowadzić mnie do jasności umysłu, Jarosław zaciągnął mnie na ławkę, gdzie wino się polało, a łzy napełniły moje oczy. Niesamowite przeżycie, które nagle dodało mi pewności w życiu, której tak bardzo mi ostatnimi czasy brakowało. Pozostało mi jeszcze wiele decyzji do podjęcia i wiele zmian które należy do życia wprowadzić, jednak zaręczyny na Klimczoku dały mi pewność, że wszystko jakoś się ułoży, bo już zawsze będziemy razem.

Umówmy się. Bielsko-Biała to miasto typowo przejazdowe. I nie, nie ma tam tylko Szyndzielni i Studia Filmów Rysunkowych....
07/10/2020

Umówmy się. Bielsko-Biała to miasto typowo przejazdowe. I nie, nie ma tam tylko Szyndzielni i Studia Filmów Rysunkowych. Z przeprowadzonych przeze mnie rozmów wśród znajomych wynika, że 70 % z nich nawet się w tym mieście nie zatrzymała. Kilka pięknych kamienic przy głównej drodze przecież nie zachwyca na tyle, by zbaczać z trasy w drodze w nasze piękne Beskidy.
Uwierzcie mi. Warto. Kalejdoskop barwnych kamieniczek, wąskich przesmyków, przewyższeń rodem z San Francisco i szeroki wachlarz punktów gastro. Takie miejskie fiksum-dyrdum. W pozytywnym, oczywiście, tego słowa znaczeniu. Ulica Schodowa, choć odrapana i na szczęście nieodnawiana, nadaje klimatu zadbanemu centrum. Tak jakby urzędnicy po cichej, niepisanej zgodzie nie planowali remontów, by ten klimat zachować i cieszyć oczy odwiedzających. W trakcie krótkiego weekendu przeszliśmy przez wszystkie uliczki centrum Bielska, ani razu się w nich nie gubiąc. Lubimy się zatracać w nowych miejscach, choć tym razem przez małą ilość czasu ucieszyliśmy się, że nie było nam to dane.

To było Bielsko, przejdźmy do Białej.

Biała również zachwyca. Ulice są szersze, kamienice ciągle kolorowe, jest płasko i gdzieniegdzie można znaleźć PRLowskie pozostałości. Zdecydowanie panuje tam inny klimat. W niedzielne przedpołudnie wydawało nam się, że kroczymy przez miasto-widmo. Puste ulice dały nam idealną okazję, by zwrócić uwagę na szczegóły. Napotkaliśmy Kamienicę pod Żabami, żydowską ulicę, a nawet Bolka i Lolka! No dobra, to było planowane. Odwiedzenie Reksia też było na naszej liście. Wymienione pomniki są cudowne, każdy przecież lubił te kreskówki. A to, że zlokalizowane są w miejscach wprost do tego beznadziejnych, to w sumie inna bajka.

Reasumując me krótkie wywody. Bardzo, bardzo, bardzo polecamy Bielsko-Białą. Oczywiście po obu stronach rzeki. Warto w nie skoczyć, chociaż na chwilę i nacieszyć oko niesamowitą kameralnością tego dość dużego miasta.

W trakcie weekendu odwiedziliśmy również Klimczok, ale to już inna historia😊

Tajny Skansen KolejowyJadąc z Wrocławia w stronę Katowic, kilka kilometrów przed Gliwicami znajdują się Pyskowice. Mija ...
19/09/2020

Tajny Skansen Kolejowy

Jadąc z Wrocławia w stronę Katowic, kilka kilometrów przed Gliwicami znajdują się Pyskowice. Mija się je dość szybko, a pociąg się tam nie zatrzymuje, więc większość ludzi nie fatyguje się nawet, żeby wyjrzeć przez okno.
W sumie szkoda, bo gdyby tylko podnieśli oczy znad telefonów i spojrzeli w prawo to ich oczom mogłyby się ukazać stare składy kolejowe, nieśmiało wystające zza drzew.

Skansen Kolejowy w Pyskowicach - Google Maps nie zna tego miejsca, Facebook milczy i dopiero długi internetowy research udzielił nam jakiś prawie konkretnych informacji. Pisze prawie, bo co prawda strona oficjalna udziela dużo niuansów technicznych, to nigdzie nie ma godzin otwarcia i cen biletów. Na szczęście są blogi podróżnicze, skąd dowiedzieliśmy się, jak ugryźć temat 😉

Wejście ukryte jest pod wiaduktem, wchodzimy po schodach, idziemy w wysoką trawę, mijamy opuszczony budynek i przechodzimy przez starą lokomotywownię. Miejsce już zaczyna robić na nas wrażenie, bo lubimy te klimaty. Pierwsze składy stoją za ogrodzeniem i trochę nas to rozczarowuje, ale postanawiamy je obejść. Po kilkudziesięciu metrach ogrodzenie się kończy i nie widać żadnej tabliczki wypraszającej nas ze skansenu, więc poczuliśmy się zaproszeni 😉

Wyniki naszego śledztwa przedstawiamy poniżej.

P.S. Gdy jedziemy z Katowic do Wrocławia to należy spojżeć w lewo 😉

Bry, Tu JarosławTaaa… Także teges…Miał być nowy cykl, miało być wspominkowo, miało być odrodzenie, a wyszło jak wyszło…N...
18/06/2020

Bry,

Tu Jarosław

Taaa… Także teges…

Miał być nowy cykl, miało być wspominkowo, miało być odrodzenie, a wyszło jak wyszło…

Niestety szukanie pracy, praca (Bubki), moje problemy z kolanem, operacja, rehabilitacja, izolacja, śląsko-śląskie peregrynacje (także Bubki) i szpital skutecznie odebrały nastrój do pisania wesołych postów. „Historia Jednego Zdjęcia” wróci, w lepszych czasach. Podobno takowe są tuż za rogiem. Teraz chciałbym Wam opowiedzieć o moich obecnych okolicznościach.

Szpital… Lepiej, Oddział Rehabilitacyjny!
W szpitalu tym, w teorii, obowiązuje absolutny zakaz odwiedzin. W praktyce wszyscy zainteresowani spotykają się przed nim. Wymiana uścisków, przekazywanie wiktuałów, pogaduchy na ławkach, machina wciąż się kręci mimo zakazu. Strażnik z naładowanym termometrem nadgorliwe nie przekracza swoich kompetencji. Siedzę tu już drugi tydzień i reperuje co się da. Zakres ruchu w kolanie idzie dość opornie, ale mobilność jak ta lala. Dzięki temu udaje mi się wymykać na samowolne spacery do rozległego i lekko zdziczałego parku. Niemcy jak już coś budowali na Niederschlesien to porządnie. Statystyczny P***k dewastuje to od 75 lat, a jeszcze działa. Ukryty w lesie gmach wydaje się być schowany przed światem. Azyl od codzienności. Azyl od życia.

Park wygląda jakby ostatnie prace porządkowe zostały tu wykonane około 30 lat temu. Gdyby nie bezustanne wydeptywanie ścieżek przez pacjentów i odwiedzających, zostałby na nowo wciągnięty w las, jak syn marnotrawny. Zaczynam spacer zacienioną aleją między drzewami i po krótkich schodach wchodzę w las. Idę prosto leśną ścieżką ile sił w kulach, trafiam na aleje z ławkami i kikutami lamp. Skręcam w lewo i po dłuższej chwili trafiam na zarośnięty chaszczami staw, przy którym opala się para kaczek (he he, szpitalnych). Zajęły przestrzeń przy ławce, na której chcę usiąść, ale czujne spojrzenia gospodarzy mówią mi, że za mało tu miejsca na naszą trójkę. Szkoda, bo wziąłem książkę. Patrze na budynek szpitala. Jego fragment jest widoczny przez przecinkę którą wykarczowano pod małe słupy energetyczne. Są tak stare, że zapewne jeszcze armia czerwona „pożyczała” z nich kable. Słupy dalej stoją. Mijam dziurawe betonowe ogrodzenie oddzielające park od lasu, za parę lat ta granica będzie niewidoczna. Ostatnia prosta w górę. Jakieś 10 m po prawej w głąb drzew stoi zarośnięta szopa, zbita niedbale ze starych pilśniowych płyt. Wygląda tak niepokojąco, że mimo godziny 12 w południe, przyśpieszam kroku, żeby nie dopadł mnie tu zmrok. Po lewej mijam bagno, niegdyś brat bliźniak stawu z dołu. W końcu wychodzę na asfalt.

Podróże nie dają o sobie zapomnieć, a daleki świat wzywa. Bliski w sumie także. Z natury jestem przekorny i te wszystkie zakazy, kontuzje i inne ograniczenia sprawiają, że nosi mnie coraz bardziej. Takie małe oszustwa poprawiają humor na chwile, ale czasami nie trzeba nic więcej. Jutro znów wyjdę do parku, który znam już jak własną kieszeń. Może skręcę w prawo gdy dojdę do alei. Może zacznę spacer od drugiej strony. Może pójdę w głąb lasu. Może zajrzę do szopy. Może poczytam przy stawie, jeśli kaczki mi pozwolą. Może nie ruszę dupy z pokoju.

Czy odpowiedziałem na jakiekolwiek Wasze pytanie? Chyba nie miałem takiego zamiaru.

Pozdro szejset

🇬🇧ENG bellow🇬🇧Historia Jednego zdjęcia  #3Małe PiwoJesteśmy w Faro!Jeśli liczyć łapanie stopa po wylądowaniu, to już nas...
06/04/2020

🇬🇧ENG bellow🇬🇧

Historia Jednego zdjęcia #3

Małe Piwo

Jesteśmy w Faro!
Jeśli liczyć łapanie stopa po wylądowaniu, to już nasz druga wizyta w tym pięknym mieście. Ostatnia doba przed wylotem z Portugalii, więc nadszedł czas na chwile zadumy. Zdobyliśmy Cię, Algarve, pora na nas!
Żar leje się z nieba.

Nasz hostel oprócz przyjaznej obsługi miał niewiele do zaoferowania, a za tak nędzne śniadanie, jakie nam zaserwowano, ktoś posiedzi kilka dodatkowych lat w czyśćcu (Portugalia to bardzo katolicki kraj).
Traf chciał, że niedaleko naszego noclegu odbywał się festyn/targowisko z własnym Diabelskim Młynem (Faro Eye?)!

Skuszeni portugalskimi rytmami, z trzeszczących kołchoźników, postanowiliśmy obadać to zjawisko przed zwiedzaniem miasta.
Tłum ludzi zdawał się nie przejmować upałem i przeglądał szeroką ofertę handlowa, od koszulek po glebogryzarki, płynąc żywym strumieniem.

Upał wciąż dawał nam popalić, więc po rekonesansie udaliśmy się do strefy gastronomicznej. Skuszeni ceną piwa zamówiliśmy po jednym... hmm... może jednak „po jednym” to za dużo powiedziane 😉

🇬🇧

Small beer

We are in Faro!
If you count on hitchhiking after landing, this is our second visit to this beautiful city. The last day before departure from Portugal, so it's time for some reflection. We've won you, Algarve, it's time for us!
The heat is pouring from the sky.

Our hostel, apart from friendly service, had little to offer, and for such a miserable breakfast that we were served, someone will sit a few extra years in Purgatory (Portugal is a very Catholic country).
Luckily, there was a festival / marketplace with our own Ferris Wheel (Faro Eye?) Near our accommodation!

Tempted by Portuguese rhythms, from crackling kolkhozniks, we decided to investigate this phenomenon before visiting the city.
The crowd did not seem to care about the heat and looked through a wide range of products, from t-shirts to rotary tillers, flowing in a lively stream.

The heat was still burning us, so after exploring we went to the food court. Tempted by the price of beer, we ordered one ... hmm ... maybe "one" is too much said 😉

🇬🇧ENG bellow🇬🇧Historia Jednego Zdjęcia  #2Wino, Krokiety i ŚmiechNa zdjęciu łatwo możecie dostrzec czterech wybitnie usa...
30/03/2020

🇬🇧ENG bellow🇬🇧

Historia Jednego Zdjęcia #2

Wino, Krokiety i Śmiech

Na zdjęciu łatwo możecie dostrzec czterech wybitnie usatysfakcjonowanych osobników rasy ludzkiej (nie nadużywajmy terminu „szczęśliwi ludzie”)
Chcecie znać powód tego stanu?
PICHOS! Hiszpańskie smakołyki w Logrońo! Ten dzień pamiętam wyśmienicie.

Logrono powitało nas białymi cicikami z drzew, które, gdyby nie swędzenie w nosie, można by uznać za śnieg. Przeszliśmy przez kamienny most i szlakiem muszli doszliśmy do ogromnego albergue w samym centrum miasta. Jarosław zaopatrzył się w piwko, ja coca-colę, i wymoczyliśmy nasze zmęczone stopy w albergowym brodziku na środku patio, jak wielu innych przed nami i po nas.
Poszliśmy na spacer po mieście, kupiliśmy truskawki, a następnie robiliśmy bagietki na kolejny dzień, popijając wino za 1 euro – jak się później okazało, przeznaczone do gotowania, ale kto oszczędnemu zabroni?

Resztę dnia spędziliśmy z Chusem i Raluką chodząc od baru do baru na Calle Laurel i zajadając się smacznymi pinchos. Chus, jako weteran Camino, prowadził nas po najlepszych ofertach, na początek polecając krokiety i Vino del Año - najmłodsze wino, którego smak i cena (około 1€ za kieliszek) były niezwykle przekonujące. Maszerowaliśmy od knajpki do knajpki, od pincho do pincho, od kieliszka do kieliszka. Wszędzie spotykaliśmy znajome twarze z drogi, więc przypadkiem udało nam się zrobić imprezę integracyjną. Znajome twarze przemieniły się w przyjaciół, więc biednemu Jarosławowi coraz ciężej było unikać rozmów na szlaku 😉
Od tamtego dnia staliśmy się jedną drużyna 🙂

👋👋👋
🇬🇧

Wine, croquettes and laugh

In the picture you can easily see four very satisfied individuals (do not abuse the term "happy people")
Do you want to know the reason for this?
PINCHOS! Spanish delicacies in Logrońo! I remember this day very well.

Logrono welcomed us with white ti***es from the trees, which, if not for the itch in the nose, could be considered as a snow. We crossed the stone bridge and along the shell trail we came to the huge albergue in the very center of the city. Jaroslaw got a beer, I a Coke, and we soaked our tired feet in an alberg paddling in the middle of the patio, like many others before and after us.
We went for a walk around the city, we bought strawberries, and then we made baguettes for the next day, sipping wine for 1 euro - as it turned out later, intended for cooking, but who would prohibit the thrifty?

We spent the rest of the day with Chus and Raluka, walking from bar to bar on Calle Laurel and eating tasty pinchos. Chus, as a Camino veteran, led us through the best offers, at the beginning recommending croquettes and Vino del Año - the youngest wine whose taste and price (around € 1 per glass) were extremely convincing. We marched from a pub to a pub, from pincho to pincho, from glass to glass. Everywhere we met familiar faces from the road, so by accident we managed to do an integration party. Familiar faces turned into friends, so poor Jarosław found it harder to avoid talking on the trail 😉

Since that day we have become one team :)

🇬🇧ENG bellow🇬🇧Historia Jednego Zdjęcia  #1Pielgrzymowanie nie jest dla każdego, a z pewnością nie dla mnie, ale jestem o...
26/03/2020

🇬🇧ENG bellow🇬🇧

Historia Jednego Zdjęcia #1

Pielgrzymowanie nie jest dla każdego, a z pewnością nie dla mnie, ale jestem osobą z natury przekorną i nie dam się zbyt łatwo zaszufladkować.
Relacje z naszej wyprawy na Camino możecie znaleźć na tej stronie. Historii tego zdjęcia jednak nie znacie.

Poranki na Camino bywają trudne, ale to był nasz 24 dzień. Byliśmy weteranami wyrobionymi w boju pobudek i porannych ogarów.

Foncebadón.
Albergue w starym kościele to ciekawe przeżycie, szczególne z rana. Było zarządzane przez hospitaliero Johna, który po hiszpańsku umiał powiedzieć tylko „Juan”, a ugotować tylko spagetti (sam chodził na pizzę). Bywało gorzej z „Donativo”, no i dawali śniadanie! Camino obrzydziło mi dżem na następne pół roku. Zostawiliśmy schronisko za sobą po niedługiej chwili, kwestia praktyki. Góry wzywają! Kolejny najpiękniejszy etap.

Bubka ma oko do zdjęć, a i mi się czasem uda coś ustrzelić, więc zachwycamy się pejzażami kompletem oczu własnych i cyfrowych. W trakcie pstrykania Aga zawołała mnie pokazując pewien ciekawy pejzaż, który uchwyciła aparatem, i powiedziała:
- Zepsuły mi całe zdjęcie
- Ale o co chodzi? - odpowiedziałem nie zauważając żadnych mankamentów
- No te krowy
- Jakie krowy?
- Te po prawej, Jaro!
- Nic nie wi... Aha! Hahahahaha
- Hahahahaha
Na Camino nie wolno się spieszyć, trzeba smakować każdy moment 😉

🇬🇧

The One Photo Story #1

The pilgrimage is not for everyone and for sure it is not for me. I am not though a contrary person and it is not so easy to lock me down. You can find our Camino stories on our page, but you do not know the story of this photo!

Camino mornings tend to be hard, but we were on our 24th day. We were weterans of waking ups and morning routines.

Foncebadon.
Sleeping in albergue that was placed in an old church was an interesting experience. It has been run by a hospitaliero called John. The only word he could actually say in spanish was Juan and the only meal he could cook was spaghetti, for pilgrims. John was going himself for a pizza. Used to be worse with donativo albergues to be honest.
We have left the albergue early in the morning and started walking into another the most beautiful day.

Bubka takes good photos and so I do sometimes as well. We admire the views with our natural and digital eyes.
After taking one of the morning photos, Aga has called me and said:
- They have damaged my photo…
- Who did?! – I asked as I could not see anything wrong in the photo
- These cows
- What cows?!
- On the right, Jaro!
- I can’t see anyth….Oh! Hahahaha
- Hahahaha

You cannot rush on the camino, taste and enjoy every part of it! 😉

🇬🇧ENG bellow🇬🇧Historia Jednego ZdjęciaSiema Ludziska!Wróciliśmy do normalnego życia i trochę zaniedbaliśmy naszą stronę....
25/03/2020

🇬🇧ENG bellow🇬🇧

Historia Jednego Zdjęcia

Siema Ludziska!

Wróciliśmy do normalnego życia i trochę zaniedbaliśmy naszą stronę... Szczerze przepraszamy, szczególnie za to, że to dopiero kwarantanna musiała reaktywować projekt, o którym myśleliśmy już od pewnego czasu.

„Historia jednego zdjęcia” to cykl, który, mamy nadzieje, umili Wam czas podczas tych trudnych dni, a nam pozwoli przeżyć nasze przygody na nowo. Nie zaszkodzi spróbować, prawda? Zaczynamy jutro!
Zapraszamy 😉

🇬🇧

The One Photo Story

Hello everyone!

We came back to „normal” life and neglected our website a bit… We are sorry for that as this is actually quarantine which made us willing to reactivate!

„The one photo story” will be a series that hopefully will make your quarantine time more pleasant and will bring our memories back. We start tomorrow!
Come and take a look! 😉

DubajLądujemy w Dubaju najwcześniej, mimo to nadziemne metro jest już zatłoczone. Obładowani jak obnośni handlarze mknie...
17/01/2020

Dubaj

Lądujemy w Dubaju najwcześniej, mimo to nadziemne metro jest już zatłoczone. Obładowani jak obnośni handlarze mkniemy przez te mokre sny studentów architektury (zapewne niejeden się tu ziścił). Z pogodą poznajemy się dopiero po wyjściu ze stacji, ale robi na nas klasyczne „dobre pierwsze wrażenie”. Brak upału robi swoje 😉

Śpimy u Adama (Adama, ku*wa, nie znacie?), gdyby nie on i jego gościnność to nie połasilibyśmy się na tak długi pobyt w tej „arabskiej skarbonce”. Nasz gospodarz pozwala nam się zdrzemnąć przed zwiedzaniem. Śni nam się Wietnam.

Metro staje się naszym najlepszym kumplem na następne trzy dni. Jego trasa ani przez metr nie przebiega pod ziemią, mam teorie, że to pycha szejka zabroniła oddzielać ludzi choć na chwile od widoku tych lśniących wieżowców (piaszczyste podłoże nie ma tu nic do rzeczy). Przyznam się, że ja nie mogłem oderwać od nich wzroku, czułem się jak w utopijnym mieście przyszłości, o których czytałem w starych Fantastykach mojego ojca. Aga tylko wzruszała ramionami 😉

Muzeum Dubajskie jest dokładnie tym co nieznacznie sugeruje nazwa, mianowicie muzeum dubajskim (bla bla bla, historia, ple ple ple, w pocie czoła pracowalim, bum cyk cyk i trach lata 60 znaleziono ropę).

Targ obudził wszystkie moje introwertyczne lęki i traumy (trochę na własne życzenie). W jego turystycznej (reprezentacyjnej) części jest pełno kolorowych stoisk cieszących oko naiwnego turysty, za którego (po wietnamskiej szkole handlu ulicznego) się nie uważałem. Wpadłem przy pierwszym stoisku z tradycyjną odzieżą, zwolniłem lekko krok i już miałem na głowie zawiązaną kaszmirową arafatkę. Ubrany w tradycyjną kolorową lokalną szatę sprzedawca zachwalał swój towar we wszystkich językach świata, w końcu trafiając na polski. Zawołałem Agę na pomoc, zdjęła mi tą szmatę z głowy i uciekliśmy w popłochu. Hej Dżak Sparoł, hej Szakira! Kom tu maj szop, zdrastwujtie, guten tag, heloł, lukin is fri! Z każdej strony, koszmar.
Drugi raz dałem się złapać na targu przypraw, pięknie wyłożonymi przed sklepami i stoiskami, ale tym razem wyrwałem się sam, stanowczym tonem. Ku*wa koszmar...
Obeszliśmy resztę sekcji turystycznej szerokim łukiem i przez targ złotniczy (gdzie nikt nas, he he, nie zaczepiał) dotarliśmy do sklepików dla lokalsów. Aga swoim cebulowym nosem wyniuchała przyprawy i zaopatrzyliśmy się tam w dużo dobra, za bardzo rozsądną cenę.

Burj Khalifa z daleka robi niesamowite wrażenie. Góruje nad lasem wieżowców, rządząc nimi niepodzielnie. Z bliska za to, podświetlona do pokazu tańczących fontann, wygląda jak (wielka i chuda) całoroczna bożonarodzeniowa choinka w islamskim państwie... Ehhh, a ja bałem się chodzić w krótkich spodenkach.

Nigdy nie kupujcie najtańszego Groupona na Jeep Safari! Oferta na pewno będzie wyglądać ciekawie - tradycyjne jedzenie, zjazd z wydm na desce, wielbłądy, pokazy tańca, jazda terenówką po wydmach... cuda-niewidy! Te 10 minut (słownie - dziesięć) jazdy jeepem to była najlepsza część całej imprezy. Jedna deska na 500 osób była niezdolna do jazdy bo nikt jej nie smarował. Wydawka jedzenia przypominała więzienną stołówkę (mogę przedstawić zaświadczenie o niekaralności). Wielbłądy sobie odpuściliśmy bo jesteśmy przeciwni hurtowemu zajeżdżaniu zwierząt, ale za to w spokoju mogliśmy się pośmiać z 200 metrowej kolejki do przejażdżki na ich grzbietach. Do pokazów nie mogę się przyczepić bo widać było profesjonalizm artystów, a jednoosobowy Fire Show zrobił na nas spore wrażenie. Siedząc przy stoliku ukrywaliśmy się też przed fotografem, który zrobił nam zdjęcie przy wejściu, jakoś nie kusił nas zakup zdjęcia, przy robieniu którego autorowi nie chciało się nawet poszukać ćwierci ciekawego tła.
Nie kupujcie najtańszych grouponów...

Nasz gospodarz postanowił pokazać mam kilka ciekawych miejsc i wypożyczył do tego celu auto. Jest to niezwykle sensowna metoda zwiedzania, gdyż można zobaczyć ten przepych od środka. Każdy przyjeżdżający do Dubaju powinien to zrobić. Przejechać się autem jeden dzień i wrócić do domu. Okrążyliśmy jeszcze jedną ze sztucznych palmowych wysp (jak sama nazwa wskazuje z góry przypomina leżącą na grzbiecie pluskwę) i pojechaliśmy do Global Village.
Wyobraźcie sobie ogromne targowisko, do którego wchodzi się przez Kreml, po lewo Koloseum, wieże Eiffla i opera w Sydney, a po prawo Burj Khalifę i Taj Mahal. To samo wejście, dalej jest jeszcze lepiej, wszędzie stoją mniejsze wersje najbardziej znanych budynków świata. Każdy z nich to sklep, targowisko lub restauracja, gdzie ludzie z różnych krajów(odpowiednich do budowli) sprzedają swoje lokalne produkty. Przechadzaliśmy się po Indiach, Persji, Niemczech, złapaliśmy nutkę nostalgii przy Wietnamie i w końcu zobaczyliśmy pływający market 😉 Ładne to wszystką i tylko trochę tandetne, ale tak naprawdę to tylko jeden wielki sklep do którego na dodatek trzeba kupić bilet.

Dubaj jest ładny, nowoczesny i dość liberalny. Okres świąteczny atakował nas z każdej strony mimo tego, że to islamski kraj. Nie czuliśmy się tam źle, może kiedyś wrócimy? Pobyt tam traktuje jak lekki odwyk od zajebistości Azji, od jej dzikości i nieprzewidywalności, tu wszystko jest grzeczne i poukładane. Zbliżyliśmy się też o trzy godziny do naszej strefy czasowej, a to jest niezwykle ważne w powrocie do normalności (ble). Wszystko musi być największe i najlepsze. Stanowiło to spory kontrast z tym co widzieliśmy przez ostatnie miesiące i porównanie nie wychodziło na korzyść tego miasta przyszłości. Prawie nigdzie nie widać nic lokalnego, wszędzie pracują emigranci, a elementy kultury zostały przykryte nowoczesnością. Miasto jest zbudowane dla przyjezdnych. Może po prostu chodzimy po złych miejscach? Może wolimy te szemrane? Może w Dubaju takich nie zobaczysz?
Ocena 6/10 😉

P.S. Zdjęcia nie po kolei, jak we łbie autora ;)

Nie tylko dalekie podróże dają nam zachwyty nad pięknem tego świata..
13/01/2020

Nie tylko dalekie podróże dają nam zachwyty nad pięknem tego świata..

Na chwilę przycichliśmy, na chwilę zniknęliśmy...Mam nadzieję, że choć trochę za nami zatęskniliście, ponieważ WRACAMY! ...
10/01/2020

Na chwilę przycichliśmy, na chwilę zniknęliśmy...
Mam nadzieję, że choć trochę za nami zatęskniliście, ponieważ WRACAMY!
Z kilkoma zaległościami, z kilkoma rozwinięciami i z nowymi planami.
Dzisiaj na tacy podajemy stolicę Wietnamu - Hanoi. Zapraszamy!

Słowa lekarza w szpitalu w Ha Giang spadły na nas niczym sądowy wyrok na 10 lat. W planach mieliśmy odwiedzenie wietnamskiego Zakopanego - miejscowości Sa Pa, w zamian zostaliśmy jednak skierowni do stolicy - Hanoi. Nie uśmiechało nam się to, przecież zostało nam tylko 6 dni podróży, a tak długie pobyty w dużych miastach nigdy w naszych gustach nie leżały. Zmuszeni jednak sytuacją i lękiem przed konswekwencjami braku przebadania mojej dłoni, wpakowaliśmy się do przeładowanego sleeping busa i ruszyliśmy w kierunku naszej ostatniej destynacji w Azji Poludniowo-Wschodniej.
Trudno byłoby mi opisać tak naprawdę co działo się dzień po dniu. Tak długi pobyt w Hanoi zaowocował tylko pragnieniem by stamtąd nie wyjeżdżać i na pewno powracać. W tej wspaniałej stolicy istnieje stary i świetny sposób organizacji ulic - mianowicie każda z nich ma swoją "profesję". Na jednej znajdują się sklepy ze srebrem, tuż za zakrętem kwiaciarnie, na kolejnej możemy kupić farby i produkty malarskie i tak dalej, i tak dalej. Każda ulica z czegoś słynie - było tak kiedyś i dla zachowania tradycji jest i dziś. Dzięki temu, wędrowanie po tym ruchliwym mieście nie było kolejną udręką, a pasmem zachwytów. Drugiego wieczoru wybraliśmy się również na 'train street'. Nigdyś jedna z największych atrakcji Hanoi, taraz średnio strzeżona i na pewno nie tętniąca życiem. Jeśli kojarzycie z filmów podróżniczych ludzi popijających kawę na torowisku w wąskiej ulicy i uwijających się w minutę do schronienienia - to właśnie to miejsce. Niestety, przez ryzykujących życie turystów ulica została zamknięta w październiku 2019, a przy każdym jej wejściu postawione zostały budki strażnicze z mniej lub bardziej zaangażowanymi policjantami. Jeśli chcecie doświadczyć przejazdu pociągu metr od siebie, popijając piwko, jest to oczywiście możliwe. Byliśmy w tym miejscu dwa razy i zauważyliśmy pewne tendencje wstępu. Jeśli do przejazdu pociągu jest dość sporo czasu, należy zignorować znaki zakazu, wykorzystać nieuwagę strażnika, wejść do środka, znaleźć knajpkę i poczakać na przejazd. Jeśli jednak planowy przejazd jest dość blisko, należy skorzystać z zaproszenia jednego z nagabywaczy i dać się "zaprosić" do oferowanej knajpy. Pani lub Pan zapraszający udobruchają nieco strażnika, który oczywiście będzie nieco kręcił nosem, ale suma sumarum wpuści na teren train street. Podejrzewam, że niegdyś picie piwka takim miejscu dawało niezłego kopa adrenaliny, ale ja chyba jednak cieszę się z teraźniejszej kameralności tego miejsca.
W Hanoi, pomimo ogromnej ilości dni nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkiego co nas interesowało. Skupiliśmy się bardziej na doświadczaniu miasta, na zatracaniu się w zaułkach, podbijaniu nieturystycznych dzielnic, no i oczywiście na wizytach we francuskim szpitalu. Walka o sfinansowanie z ubezpieczalni jest dość zawiła i zbyt nudna by ją opisywać. Lepiej skupić się na tym, co w stoilcy trafiło nam się najlepszego, czyli ludzie, piwo za 70 groszy i Banh Mi.
Zaczynijmy więc od ludzi - jedni z najlepszych, poznani zdecydowanie za późno marzyciele. Poznaliśmy się oczywiście w miejscu w którym sprzedaje się jednodniowe piwo za wspomniane wcześniej 70 groszy - Bia Hoi. Jarosław zagadał do chłopaka w komiksowej koszuli, a ten zaprosił nas do grona ludzi siedzących na plastikowych krzesełkach. Reszta potoczyła się niczym domino - codzienne spotkania w różnych okolicznościach, planowane i mniej planowane, najczęściej jednak przy piwku. Każdy z nas tak naprawdę uwielbiał wydawać tak mało pieniędzy, za takie przyjemności. Atmosfera w tych miejscach również była szczególna, szczególnie komunistyczna policja wyrzucająca nas z ulicy każdego dnia o 23.40.
Myślę, że to właśnie ludzie tworzą atmosferę miejsca, a wszyscy poznani w Hanoi sprawili, że zakochaliśmy się w tej stolicy, pomimo braku sympatii do dużych miast. Może nasz zachwyt został spotęgowany również świadomością, że był to nasz ostatni punkt naszej azjatyckiej podróży. Jedno sobie uświadomiliśmy - 3 tygodnie w Wietnamie to kropla w morzu możliwości. Chcemy i musimy wrócić. Nasza wietnamska przygoda dopiero się zaczęła.

31/12/2019

🎊🎉🎊 2019 🎊🎉🎊

Czy najlepszy rok naszego życia?
Rzuciliśmy pracę i udaliśmy się na spacerek, 866 km w 36 dni. Potem włóczyliśmy się po Europach, festiwalach i przygodach. Pogryzły nas wszystkie owady świata, a namiot potrafimy rozłożyć z zamkniętymi oczami wyrwani ze snu w środku nocy. Kciuk od łapania stopa starł się do krwi, a buty błagały o litość. Azja wciąż pulsuje w nas rozpalonym świątynnym gongiem. Rozwalone kolana, uszkodzone wiązadła, niesprawne palce i spalone twarze.

Najlepszy rok naszego życia!

Życzymy Wam wyłącznie takich lat!

Sobie także 😉

Ps. Pozdrawiamy z Lwowa!

Adres

Mysłowice

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Two smiles journey - Podróż za dwa uśmiechy umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Two smiles journey - Podróż za dwa uśmiechy:

Widea

Udostępnij

Kategoria

Najbliższe biura podróży


Inne Biuro podróży w Mysłowice

Pokaż Wszystkie