12/07/2023
Dlaczego wczasy all inclusive, wymyślone w 1950 roku przez belgijskiego przedsiębiorcę Gerarda Blitza, zrobiły tak oszałamiającą karierę?
Początki były niezbyt spektakularne, bo i zaczęło się od pola namiotowego na Majorce. Blitz wykombinował coś, co dziś nazwalibyśmy glampingiem - i to mimo że obok "glam" stworzony przez niego Club Med (od Méditerranée - śródziemnomorski) początkowo nie stał.
Założenie było tyle banalne, co przełomowe - zamiast wynajmować miejsce pod namiot, Blitz sprzedawał pobyt w rozbitych już namiotach. Do tego wyżywienie i to nie stołówkowe, gdzie każdy dostawał to samo, ale w formie bufetu szwedzkiego.
Pierwsze all inclusive, które all inclusive jeszcze się nie nazywało, było bardzo tanie, a jednocześnie oszczędzało tym, który inaczej byłoby stać tylko na wakacje na campingu zachodu.
Nie musieli wszak rozbijać namiotu ani go ze sobą zabierać, nie potrzebowali własnych naczyń, wreszcie nie byli zmuszeni wyprawiać się po zakupy spożywcze. Mogli już tylko wypoczywać. Wspomniane "tylko wypoczywać" wkrótce stało się pierwszym filarem tego typu wakacji.
W latach 90., gdy przez internet nie dało się załatwić nawet procenta tego, co teraz, all inclusive (niekoniecznie rozumiane wówczas tylko jako opaska na darmowe drinki) oszczędzało masę czasu i nerwów.
I to na długo przed wyjazdem. Począwszy od rezerwowania biletów lotniczych, niepokoju o to, co z transferem do hotelu (ewentualnych połączeń autobusowych z domu się wszak sprawdzić nie dało) i czy w pobliżu będą sklepy, aż po znalezienie i wybór samego hotelu.
Tego typu wyjazdy znacząco też ułatwiały, a często wręcz umożliwiały wakacje za granicą osobom, które nie mówiły w żadnym języku obcym.
Wydawać by się mogło, że to nic takiego, ale w tzw. skali stresu Holmesa i Rohe'ego, w której ujęto (rzecz jasna w uśrednieniu) sto najbardziej stresujących wydarzeń w życiu człowieka, wyjazd na wakacje uplasował się aż na 41. (sic!) miejscu.
Ciekawy motywem jest też to, w jaki sposób pierwszemu gigantowi all inclusive (dziś już raczej ekskluzywnemu) udawało się utrzymywać niskie ceny.
Wielcy rynkowi gracze wyszukiwali miejsca, które nie były kojarzone z turyzmem, kupowali ziemię za bezcen i stawiali tam resorty. Tak było choćby z kurortem Punta Cana na Dominikanie - Club Med otworzył tu w 1980 roku pierwszy, gigantyczny (i wciąż największy na przylądku) hotel liczący ponad 500 pokoi.
Mało - do tego wybudowali prywatne lotnisko. Inwestycja może i była gigantyczna, ale przemyślana - lotnisko oznaczało możliwość pobierania opłat z lotów czarterowych, a że baza hotelowa rosła z roku na rok, wkrótce samoloty lądowały na Punta Cana od rana do wieczora.
Na koncepcji zdejmowania obowiązków i odpowiedzialności z gości all inclusive, Club Med bazuje do dziś. W ostatnich latach swoją ofertę kieruje głównie do rodzin. W ramach udogodnień dziecko można w każdej chwili zostawić pod opieką profesjonalnej niani albo w rodzaju wakacyjnego przedszkola czy żłobka. Niektóre należące do nich resorty mają też zajęcia i aktywności tylko dla nastolatków. Żadnego aerobiku w basenie z matką.
To ciekawa ewolucja, zważywszy, że jeszcze w latach 70. i 80., organizowane przez nich wczasy all inclusive były kierowane głównie do par i młodych dorosłych.
Słowem alkohol lejący się strumieniami, imprezy i powszechna integracja, czyli de facto to, co w all inclusive lubi dziś część Polaków, traktujących rodaków z tego samego hotelu jako potencjalnych nowych znajomych.
Te dwa nurty - dużo alkoholu vs opieka nad dziećmi - świetnie obrazują wielotorowość rozwoju wczasów all inclusive, których koncept szybko przestał być domeną wyłącznie Club Med.
Bo i faktycznie w wielu hotelach all inclusive długo było de facto pakietem all exclusive - najbardziej wymagający (lub po prostu: najbogatsi) goście mogli zamawiać w barze najdroższe alkohole czy dania à la carte dostarczane prosto do pokoju od rana do wieczora.
To zaś mogło opłacać się hotelarzom tylko w trzech przypadkach - przy odpowiednio zawyżonych cenach, na które najmajętniejsi i tak nie mrugnęli okiem, przy ograniczeniach ilościowych (z tymi kłóciła się idea all inclusive i stojący za tym mechanizm psychologiczny - o czym zaraz), albo przy zaniżeniu wartości oferty.
Wiele resortów wybrało trzecią drogę. I trudno powiedzieć, na ile był to genialny pomysł marketingowy, zakładający, że ludziom rezerwującym all inclusive w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby najeść się i napić po korek, czy może obserwacja klienteli, która szarpnęła się na tę opcję, a potem starała się "przechytrzyć system", nawet gdyby miało się to wiązać z chronicznym przejedzeniem i kacem.
I tu dochodzimy do tego, co sprawia, że mimo wszystkich "ale" ludzie na wczasy typu all inclusive jednak wracają. Można by określić to jako X-factor wakacji all inclusive.
Urlop opłacony z wyprzedzeniem wydaje się w praktyce nieomal "za darmo" - o wydatku sprzed kilku miesięcy zdążyliśmy może nie zapomnieć, ale nie wiążemy już z nim nieprzyjemnych emocji. Więcej niż o przeszłych wydatkach myśli się wszak o tych przyszłych i bieżących.
No i jednak trudno powstrzymać się na wakacjach od myślenia o finansach, gdy co pół godziny jest się zmuszonym wyciągać portfel. Zaczyna się mimowolne liczenie, a do tego sakramentalne "ile to będzie na polskie?" (któż z nas tego nie słyszał).
Wydawanie pieniędzy wiąże się z bólem i to dość dosłownie. Nie jest to pusty frazes - pokazują to badania.
Profesor George Loewenstein, wykładający psychologię i ekonomię na Carnegie Mellon University w Pittsburghu badał aktywność mózgu u osób, które musiały za coś płacić (i mowa tu raczej o rachunkach niż nowej sukience). Okazało się, że transakcja aktywuje w mózgu obszary odpowiedzialne za odczuwanie bólu, ale i mdłości. Oczywiście nie są to impulsy na tyle silne, żeby człowiek był je w stanie zarejestrować na świadomym poziomie, niemniej pokazują, jakie reakcje wywołuje w nas wydawanie pieniędzy.
Wczasy all inclusive minimalizują, a czasem nawet sprowadzają do zera te nieprzyjemności. A kto nie chciałby na wakacjach odpocząć od tego, od czego na co dzień i tak nie ucieknie.
Jasne, można uniknąć płacenia co chwilę, zamawiając "na pokój", tyle że może się to skończyć narastającym niepokojem o to, ile przyjdzie nam zapłacić przy check-out'cie, albo marginalizowaniem tej myśli i niemiłym zaskoczeniem. Kolejna sprawa - w przypadku all invclusive większego zaskoczenia raczej nie będzie. I właśnie za to tak je kochamy.
Helena Łygas - natemat.pl