24/10/2024
Wspomnienie z 10 dnia motowyprawy do Senegalu – 20.02.2024.
Poranki na biwaku zawsze mają swój urok. Fajnie jest obserwować jak się budzi przyroda i współtowarzysze. Tuż po wschodzie słońca słychać było pierwsze ruchy w zaciszu namiotów. Niby nie trzeba się śpieszyć ale z tyłu głowy pamięta się o konieczności zwinięcia całego „Mandżura”. A przy tak długim wyjeździe mieliśmy go ze sobą dosyć sporo. Poza tym każdy ma swój, odmienny styl pakowania. Jedni najpierw piją kawę, inni jedzą śniadanie, a jeszcze inni zaczynają dzień od pakowania. Ważne jest aby zgodnie z planem ruszyć. 9-ta u nas była zawsze sztywną godziną odjazdu. Ponieważ widno robiło się dosyć wcześniej to czasu nie brakowało na poranne procedury. Tuż przed odjazdem odwiedziła nas grupa młodych dziewcząt, która podążała do szkoły. Można było się tego domyśleć gdyż posiadały plecaki. Tu też moda na tornistry już chyba minęła. Krótka sesja zdjęciowa, wymiana uśmiechów i kończymy pakowanie. Plan zakładał dojazd do zlokalizowanej na wybrzeżu miejscowości Saint Louis. Mieliśmy do pokonania mniej niż 150 km lokalnymi drogami. Ruszyliśmy zgodnie z założeniami. Jak to bywa w interiorze od samego rana było dosyć ciepło. Po kilkudziesięciu kilometrach zatankowaliśmy nasze motocykle na jednej z nielicznych w tym regionie stacji paliwowych. Po podjechaniu otoczyła nas grupka młodych ludzi. W takich sytuacjach to zawsze jest spore wydarzenie dla lokalesów, którzy nie często mają szanse zobaczyć tylu motocyklistów z Europy. Stacja była skromna nawet jak na warunki senegalskie. Na szczęście posiadała benzynę co nie jest regułą. Co ważniejsze w małym sklepiku przy stacji można było zakupić schłodzone napoje. Po zatankowaniu zbiorników oraz camel bagów ruszyliśmy na północny-zachód. W interiorze dużego ruchu raczej nie ma co się spodziewać. Trzeba tylko uważać na „śpiących policjantów” i zwierzęta hodowlane, które raczej nie przejmują się pojazdami. Droga nie była zbyt kręta. Mijaliśmy kolejne wioski, Charakteryzują się małymi glinianymi chatkami ze śpiczastymi dachami pokrytymi trawami. Skupisko kilku domów przeważnie osłania niezbyt wysoki płot wykonany z z dłuższych patyków. Próżno szukać tu prądu. Widok niczym z programów przyrodniczych, które lubiliśmy oglądać za młodu. Za każdym razem dzieciaki bawiące się w okolicy zagrody machały nam radośnie. My zaś staraliśmy się odwzajemniać tym samym. Do Saint Louis dotarliśmy koło południa. Miasto powstało w 1659 roku i było pierwszą francuską osadą kolonialną w Zachodniej Afryce. Dzięki strategicznemu położeniu (tuż przy ujściu rzeki Senegal do Oceanu Atlantyckiego) miasteczko portowe szybko zyskało na znaczeniu. Początkowo zabudowania w Saint Louis obejmowały jedynie wyspę, ale wraz z rozwojem w XVIII i XIX wieku, miasto rozrosło się i zajęło również stały ląd po obu stronach rzeki. Osiedlali się w nim i prowadzili biznesy Europejscy kupcy, którzy podróżowali w górę rzeki w poszukiwaniu niewolników, gumy arabskiej, złota, ambry, skóry i innych produktów na eksport. Saint Louis mianowano stolicą Francuskiej Afryki Zachodniej i pełniło tę funkcję do 1904 roku oraz Mauretanii i Senegalu do 1958 roku. Wciśnięte w północno-zachodni róg kraju miasto zaczęło tracić swoja rangę na rzecz Dakaru na początku XX wieku, a upadek kolonialnej potęgi Francji w Afryce spowodował postępującą jego marginalizację. Ze względu na walory architektoniczne, historyczne i kulturalne wyspa Ndar – pierwszy zalążek miasta Saint Louis – w 2000 roku wpisana została na listę dziedzictwa UNESCO. Niegdyś kolorowe i bogate kamienice dzisiaj popadają w ruinę. W większości budynki są zamieszkane, ale wymagają remontu. Niestety wiele jest opuszczonych, a po niektórych został już tylko gruz. W mieście nie ma inwestorów którzy chcieliby przeznaczyć fundusze na renowację kamienic, a mieszkańcom chyba specjalnie nie zależy na wyglądzie ulic. Widać to już od wjazdu do miasta, które jest zlokalizowane na lądzie, wyspie i półwyspie. Aby wjechać do najciekawszej dzielnicy trzeba przejechać przez most zaprojektowany w pracowni samego Gustava Eiffela. Tam odwiedziliśmy dzielnicę rybacką. Zobaczyliśmy setki potężnych i bardzo długich łodzi przyozdobionych barwnymi grafikami i nazwiskiem właściciela. Ich stan jak i lokalnych budynków sporo pozostawiał do życzenia. Po krótkiej przerwie podczas, której mogliśmy zaobserwować między innymi pracę rybaków, ruszyliśmy w stronę kolejnego mostu, który pozwolił nam wjechać na półwysep gdzie był zlokalizowany nasz hotel. Tak na prawdę to tam odbywa się całe życie związane z rybołówstwem, dzięki któremu żyje cała okolica. Z bliska wygląda to mało apetycznie lecz nad wyraz prawdziwie. To nie jest łatwe i proste życie jak u większości mieszkańców Afryki Zachodniej. Tu raczej staraliśmy się nie zatrzymywać. Między innymi zapachy nie zachęcały do tego. Nasz hotel był zlokalizowany pod koniec półwyspu tuż za miastem. Dzięki temu mogliśmy spodziewać się spokoju i ciszy. Nasza noclegownia sprawdzona w czasie wcześniejszych naszych eskapad do Senegalu nie była typowym hotelem. Pokoje znajdowały się w małych okrągłych domkach do złudzenia przypominających senegalskie chatki. Oczywiście o dużo wyższym standardzie czyli murowane z łazienką, klimatyzacją i nie działającym telewizorem. Jednak nie to okazało się najważniejsze. Po zakwaterowaniu spotkaliśmy się przy basenie, gdzie funkcjonował mały bar. Okazało się, że tam można było napić się zimnego, lokalnego piwa o dźwięcznej nazwie Gazelle. Świetne piwo z normalną zawartością alko, o smaku przypominającym europejskie produkty. Basen, piwo i pobliska plaża … nic nam więcej nie było potrzeba. No może jeszcze dobrej kolacji. Na szczęście w pobliżu basenu funkcjonowała restauracja, która serwowała dania kuchni europejskiej. Tam napełniwszy nasze brzuchy zakończyliśmy wieczór. Zmęczenie nie pozwoliło zbyt długo posiedzieć. Po 10 dniach i prawie 4000km przejechanych w wysokich temperaturach czuliśmy się lekko zmęczeni.
CDN …