
08/02/2025
Wspomnienie powrotu z motowyprawy do Senegalu – 21-26.02.2024
Powroty nigdy nie są łatwe. Trzeba być uważnym i ostrożnym zwłaszcza będąc tak daleko od domu. Nie jest miłe w środku polskiej zimy zostawić senegalską plażę i kierować się na północ. Ale nic nie trwa wiecznie i po śniadaniu rozpoczęliśmy wielki powrót czyli pokonanie ponad 3000 km afrykańskich dróg. Wyjazd z Saint-Louis jest zawsze trudny. Tu panuje spory ruch wszelkiej maści „pojazdów” obarczony nie małym chaosem. Dodatkowo „śpiący policjanci” nie pozwalają zbytnio się rozpędzić. Do granicy z Mauretanią, która jest oddalona o około 40 km dojeżdżamy po godzinie. Tam już czeka na nas nasz mauretański Przyjaciel Ghoulam, który zawsze pomaga nam ogarnąć bezproblemowo papiery. Przypomnieć trzeba, że musimy wyrobić nowe wizy wjazdowe do Mauretanii. A z tym się zawsze schodzi. Rano na szczęście nie jest jeszcze tak gorąco. To spokojnie można przeczekać w cieniu te kilka godzin. W sumie poszło sprawnie i przed południem byliśmy ponownie po stronie Islamskiej Republiki Mauretanii. Najbliższe 50 km to szutrowy relaks z przebiegającymi przez drogę guźcami. Niestety ponieważ było już południe, a słońce właśnie stało w zenicie to temperatura dawała nam się we znaki. Tą drogą już jechaliśmy i spokojnie chcieliśmy ją tylko przejechać bez większych komplikacji. Choć tradycyjnie niektórym włączał się tryb „Dakar”. Po dwóch godzinach wjechaliśmy ponownie na asfalt i ruszyliśmy w stronę stolicy Mauretanii – Nawakszutu. Obecnie drogi na południu tego kraju już są zmodernizowane i nie ma slalomu między dziurami. Gorzej z drogami w stolicy. Obecnie trwają tam remonty i ciężko jest przejechać lokalne drogi bez znajomości tej metropolii, która jest bardzo rozłożysta gdyż posiada w zasadzie tylko niską zabudowę. Tym razem postanowiliśmy ominąć te wszystkie rozkopy drogą nad oceanem. W Europie to byłoby miejsce z pięknymi plażami i domami osób zamożnych. Tam zaś królują śmierdzące zakłady, które zatruwają okoliczne środowisko. Do naszego kampingu na plaży dojechaliśmy po południu. Był jeszcze czas na relaks i kolację w lokalnej knajpce. Rano wcześnie wstaliśmy aby jak najszybciej ruszyć w stronę granicy. Tu granice są otwarte tylko do godziny 18. Po drodze zaczęło mocno wiać. Mogło to oznaczać nadchodzącą burzę piaskową. Niestety chyba też z tego powodu, jeden kierowników wpadł w dziurę i wgiął felgę. Tu droga od lat jest w fatalnym stanie. W efekcie uszkodzenia felgi powietrze zeszło i próby dopompowania nic nie dawały. Szybka decyzja. Zdejmujemy koło i wieziemy do pobliskiej wioski. Na szczęście był tam warsztat, który ogarniał takie tematy. Po około godzinie byliśmy już w drodze. Pozostało około 200 km do granicy. Była szansa na wyrobienie się w czasie. Cały czas byliśmy w kontakcie z naszym frendem Hneidą z granicy. Gdy dojechaliśmy na miejsce poczęstował nas zimną colą z puszki i zabrał dokumenty. Czas powoli się kończył, a przed nami była jeszcze strona marokańska. Pomoc tradycyjnie była na tyle sprawna, że w ciągu godziny byliśmy już po drugiej stronie, która jest bardziej cywilizowana. Kilka okienek, pieczątek i rentgen naszych motocykli pozwolił nam bez problemów przejechać granicę. Do hotelu pozostało około 100 km. Dojechaliśmy przed zmrokiem. Zmęczenie dawało się już we znaki. Kąpiel, kolacja i łóżko. Nic więcej nas nie interesowało. Następnego dnia czekał nas kolejny szybki poranek. Tego dnia mieliśmy do pokonania ponad 700 km. Może i dużo ale to są długie proste, które szybko da się pokonać. Wiatr nie odpuszczał. Nie był jeszcze może zbyt dokuczliwy ale odczuwalny. Do stolicy Sahary Zachodniej dojechaliśmy także przed zmrokiem i burzą, która był widoczna na horyzoncie. Laayoune to bardzo bogate i czyste miasto. Ten region jest bardzo promowany przez rząd marokański. Wieczorem udało nam się wyjść i zwiedzić okolice. Było nawet piwo. Tu czuć już pieniądz. Restauracje, bary, drogie samochody widać na każdym kroku. Oczywiście też wojsko i policję, gdyż rejon nie jest stabilny politycznie. Przed północą byliśmy w pokojach. Następnego dnia po śniadaniu lokalnymi drogami ruszyliśmy w stronę Agadiru. Z każdą godziną wiatr się wzmagał. Początkowo myśleliśmy, że to przez Ocean wzdłuż, którego jechaliśmy. Niestety nawet oddalając się od wybrzeża było jeszcze gorzej. Okazało się, że wpadliśmy w bardzo dużą burzę piaskową. Ostatnie 400 km jechaliśmy przy silnym bocznym wietrze i piasku, który każdą szczeliną dostawał się pod nasze ubrania i kaski. To były bardzo ciężkie chwile. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed naszym kampingiem pogoda się ustabilizowała. Byliśmy wykończeni. Każdy już marzył tylko o odpoczynku. Kolejne dwa dni to w zasadzie już tylko jazda autostradą, na którą wjechaliśmy tuż za Agadirem. Ostatni nocleg spędziliśmy w Kenitrze oddalonej od portu ponad 300 km. Niestety ostatnie afrykańskie kilometry jechaliśmy w deszczu, który zmył ślady burzy piaskowej. Przejście graniczne i przeprawa promowa odbyła się bez problemu. Do Malagi dojechaliśmy zgodnie z harmonogramem tuż przed wieczorem, który spędziliśmy wspólnie wspominając chwile, które spędziliśmy w Afryce Zachodnie . Na pewno tu jeszcze wrócimy !!!
KONIEC