06/10/2024
11-18.09.2024 odbył się rajd wyjątkowy, gdyż wybraliśmy się w miejsce znacznie bardziej oddalone od rodzimych szlaków, które zwykle obieramy. Zebraliśmy największych miłośników deszczu i prawdziwych koneserów błota, wszystkich tych, którym bieszczadzka plucha przestała już wystarczać i ruszyliśmy do prawdziwego raju na ziemi, jakim jest Szkocja. I mam nadzieję, że nikt nie wyobraża sobie, że na tym pustkowiu czekały na nas jakieś zbędne luksusy w postaci suchych łóżek czy innych absurdalnych wynalazków.
W środę zaraz po przylocie zapakowani, a może raczej upchani, w dwa samochody wyruszyliśmy z Edynburga, w pełni gotowi, aby zmoczyć nasze buty błotem.
Organizatorzy bezbłędnie wybrali termin, gdyż ten tydzień według prognoz miał być najbardziej obfity w deszcze. I faktycznie peleryny przeciwdeszczowe mogliśmy wyciągać od razu po wysiadce z samochodów. W przepięknej dolinie Glen Coe czekała na nas malownicza, lecz dość króciutka trasa, ale nawet i taka traska wystarczyła, aby zmoknąć i zmarznąć. A tak się składało, że nadchodząca noc, nasza pierwsza w Szkocji, miała być najzimniejszą nocą całego pobytu. Były to więc wymarzone warunki na start, idealne do przetestowania naszych namiotów i śpiworów, jak i również świetna okazja, aby się porządnie zahartować na resztę wyjazdu.
Już drugiego dnia chcieliśmy zdecydowanie podnieść poziom trudności, bo naszym celem był Ben Nevis, czyli najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii. Niestety, ten zaskakująco nisko ustawił nam poprzeczkę. Było podejrzanie ciepło i wybitnie mało deszczu, a szlak dość łatwy i bez błota. Jedynie na ostatnich 300 metrach, chyba w ramach rekompensaty, czekało na nas sporo śniegu, a szczęśliwcy tacy jak ja, mogli ze szczytu podziwiać przepiękny widok na całkowite zachmurzenie, mlecznobiałą mgłę, ulubione warunki wszystkich górołazów. Jednak niektórzy uczestnicy byli na tyle rozczarowani brakiem wyzwań tego dnia, że musieli jeszcze pójść pobiegać, aby w ogóle poczuć jakieś zmęczenie.
W planie rajdu, poza trekkingiem, nie mogło też zabraknąć tych typowych, turystycznych atrakcji, takich jak Zamek Eilean Donan czy wiadukt Glenfinnan, znany z Harry'ego Pottera. A wszystko to po drodze na jeszcze sławniejszą wyspę Skye i jej ikoniczne wzgórze Storr.
Ale kogo to w ogóle obchodzi!? Zwłaszcza że przed nami była najbardziej ekscytująca część programu, a mianowicie w planach mieliśmy urozmaicenie noclegów na kempingach i rozbicie się gdzieś „na dziko". Postanowiliśmy więc wybrać w tym celu noc z najgorszą możliwą pogodą. Żeby było bardziej ekstremalnie, zaczekaliśmy z całym przedsięwzięciem do zmierzchu i dopiero wtedy znaleźliśmy idealne miejsce na szczycie nadmorskiego klifu, gdzie wiatr był jeszcze silniejszy. Do tego trzeba było się „rozbić" na asfalcie, gdyż był to parking dla kamperów. Namioty przy ziemi trzymała więc tylko wlewająca się do nich strumieniami woda. Podobno w skład tej wody nie wchodziła tylko deszczówka. Jeden z uczestników wyznał, że wlazł bosą nogą w coś, co przypominało nielegalny zrzut jednego z kamperów. Jednak czy faktycznie namioty zostały zalane szambem ciężko jednoznacznie stwierdzić, gdyż ów naoczny świadek odmówił bardziej szczegółowego komentarza. Najwyraźniej zdarzenia tamtej nocy były dla niego zbyt traumatyczne.
Następny dzień, tak jak miniona noc, był równie bogaty w wiatr i deszcz. Postanowiliśmy przetestować te warunki na najbardziej wysuniętym w morze cyplu na wschodzie wyspy Skye, czyli Neist Point. Malowniczo położona latarnia w tej pogodzie prezentowała się wyjątkowo mizernie, nas to jednak nie zraziło. Co więcej, peleryny nie były tu nawet potrzebne, gdyż wiatr i tak je rozwiewał i po paru minutach wszyscy byliśmy mokrzy.
Specjalnie sucho nie było również podczas naszych wypraw w górach Cuillin, więc po tych paru dniach kapryśnej pogody, błota, zimna i wiatru przyszła doskonała pora na uwędzenie i wygrzanie się przy ognisku, które mimo deszczu udało się rozpalić. Nie mogło zabraknąć też śpiewanek. Jednak setkowe szlagiery wybrzmiały trochę nieśmiało, bo z jakiegoś powodu gościom kempingu śpiewanie o 1 w nocy nie przypadło specjalnie do gustu.
Przedostatniego dnia odwiedziliśmy Pięć Sióstr Kintail, czyli pięć szczytów położonych nad jeziorem Duich. Niestety, pogoda tego dnia była wyjątkowo piękna. Mimo że trasę zaplanowaliśmy długą, a wędrówkę zakończyliśmy grubo po zmroku, to cały ten czas nie spadła ani jedna kropla deszczu. Czar prysł. Szkocja w pełnym słońcu nie przypominała już Szkocji. Wróciliśmy mocno rozczarowani i stało się dla nas jasne, że to najwyższy czas, aby wracać.
Piękna pogoda miała jednak swoje plusy, bo wraz z nią pokazały się na dobre sławetne Highland midge. A przecież bez uświadczenia tych małych, złośliwych krwiopijców na własnej skórze, zestaw szkockich doznań byłby niekompletny.
Ostatni dzień przywitał nas równie słoneczną pogodą co poprzedni, więc nawet nie zawracaliśmy sobie głowy trekkingiem. W tak optymalnych warunkach nie jest to dla nas żadna frajda. Postanowiliśmy poświęcić ten dzień na zwiedzanie Edynburga, który w złocistych promieniach zachodzącego słońca wydawał się troszkę mniej brudny niż jest faktycznie.
Jednak czy ostatecznie ten rajd można zaliczyć do udanych? Jeśli rozważać to pod kątem pogody, to ocena nie mogłaby być zbyt wysoka, gdyż mimo srogich prognoz to niestety trafiły się zaledwie 4 naprawdę deszczowe dni na 7 możliwych. Jest to wynik średnio zadowalający. Nikt normalny nie chce wrócić przecież z wysp brytyjskich opalony, a takie ryzyko momentami było realne.
Natomiast patrząc pod kątem tego co można w Szkocji zobaczyć, to trzeba przyznać, że w zaledwie tydzień udało nam się zaliczyć wszystkie najważniejsze atrakcje: zwiedzić Storr i Skye, wgramolić się na Ben Nevis, dogonić Hogwarts Express, wielokrotnie doświadczyć deszczu i błota, degustować whisky, spróbować haggis i scotch egg, a także zapoznać się bliżej z miejscową fauną w postaci licznych owiec i jeszcze liczniejszych, krwiożerczych muszek. A więc, czy można wyobrazić sobie lepszy wyjazd?