22/06/2024
2024.06.06 – 11, Japonia – alpejskie klimaty
Japończycy długo nie byli świadomi, że mają swoje Alpy. To znaczy wiedzieli o ich istnieniu ale były raczej traktowane jako przeszkoda terenowa w drodze do sąsiedniej wioski. Dopiero w połowie XX w Europejczycy wyjaśnili Japończykom co z takimi pięknymi widokami należy zrobić. Po prostu jedźcie tam, odpoczywajcie i cieszcie się widokami. My także za namową kilku pięknych fotografii postanowiliśmy w Japońskie Alpy się udać. Po drodze przedeptaliśmy jeszcze klika kilometrów starym kupieckim szlakiem wśród zapomnianych wiosek ukrytych w leśnej gęstwinie. W sumie miejsca przesympatyczne, o które komercja dopiero się upomina. Spaliśmy w japońskim schronisku górskim w takich drewnianych budkach za zasłonką, czyli można powiedzieć, że "kapsuły" mamy zaliczone.
Bazę wypadową w Alpy zrobiliśmy sobie w miejscowości Matsumoto gdzie w centrum stoi przepiękny zamek Kruków, jeden z pięciu zamków w Japonii zachowanych w oryginale. Z tego dość urokliwego miasteczka pochodzi także „Księżniczka kropek" współczesna japońska artystka Yayoi Kusama. To tam siedząc na śniadaniu z widokiem na „jakieś” góry podszedł do nas kelner i opowiedział nam historię, po japońsku oczywiście. Pokiwaliśmy głowami, podziękowaliśmy i skupiliśmy się na dylemacie „co to jest i jak to zjeść”. Ale wrócił, chyba doszło do niego, że japoński to nie jest nasz język ojczysty, z folderem, w którym były zdjęcia przepięknych gór i wskazał palcem na rozpościerającej się przed nami panoramie, że to tam. A jak to w Japonii folder zawierał dokładną instrukcję jak się w Alpy dostać. Tak więc rozpakowaliśmy się w pokoju, tym razem dla palących - niesamowite doświadczenie i według instrukcji pojechaliśmy w Alpy. Miejsce okazało się urokliwe, perfekcyjnie nienachalnie zagospodarowane aby w idealnej ciszy z kilkoma setkami japończyków podreptać to tu, to tam i popodziwiać widoki.
Po powrocie do miasta poszliśmy do knajpy, raczej baru, gdzie dostaliśmy „boks” z dwójką japończyków, od których nie dowiedzieliśmy się niczego a oni starali się nam opowiedzieć wszystko – po japońsku oczywiście. Zjedliśmy surowego konia, wypiliśmy podobno jakąś niesamowitą sake ale bez większego entuzjazmu przyjęliśmy ten fakt. Japończyków w końcu wywalili z knajpy bo byli nawaleni jak biszkopty i być może coś o nas mówili niepochlebnego, bo jak już ich wywalili to kłaniali nam się w pas ze dwie minuty. Można było to odczytać jako swego rodzaju przeprosiny za ich pijanych „braci” lub po prostu oni tutaj tak mają.
No i na deser została nam święta góra japończyków – Fuji. Ile myśmy się tej góry naszukali. Pokazał nam się w całej okazałości raz, rano z tarasu naszego hotelu aby następnie znów zasłonić się chmurami. Miejsce jak i trasy rowerowe wokół pobliskich jeziorek z punktami widokowymi na Fuji są wręcz wymarzone na rower. A, że my marzenia często przekuwamy na czyny na rowerach spędziliśmy pod Fuji cały dzień z połową kolejnego.
Przed nami już tylko Tokyo – największa aglomeracja Świata.