31/12/2021
[2021 ROK]
„Czy pani przewodnik w ciąży?”, pan prezes pochyla się w moim kierunku i wymawia pytanie konspiracyjnym szeptem. W jego oczach tańczą żartobliwe chochliki, a uśmiech pod wąsem zdaje się mówić „mam cię!”.Jestem nieco zaskoczona, ale pewnie mogłam się tego spodziewać: co prawda szeroka bluzka maskuje mój brzuch niczym teatralna kurtyna, jednak dzisiaj rano delikatnie wystawał on już spod pół wiosennego płaszcza. Gdy odbierałam grupę z lotniska stałam prosto niczym struna, jednak w autokarze lub podczas rejsu siedzący naprzeciwko mnie prezes miał pewnie więcej czasu na obserwację. Jest majowy poranek, a grupa z polskiej telewizji jest jednym z moich pierwszych zleceń w tym roku: to niestety już drugi sezon pod rząd, który zaczyna się dla mnie bardzo późno. Przed nami dwa dni intensywnego zwiedzania: może lepiej wyłożyć karty na stół i powiedzieć, że czekamy na córeczkę?
„No to moje gratulacje!”, mężczyzna wydaje się podekscytowany. „Czy to pierwsze dziecko?”, znów obniża głos, by nikt z grupy nas nie usłyszał. Nasza słodka tajemnica będzie jednak nasza tylko przez najbliższą godzinę: w rybackiej tawernie, gdy pomagam kelnerkom podawać do stołu, brzuch wyraźnie odznacza się pod kraciastym fartuszkiem i otrzymuję sporo gratulacji. Pan prezes nie będzie jedynym turystą, który szybko zauważy, że kiełkuje we mnie nowe życie: brzuch coraz częściej napiera na bluzki i wygląda spod swetrów, puszczając oko do tych bardziej uważnych. “Ojejku, ale czy Pani da radę?”, pyta kilka dni później Wasilij i uważnie mierzy mnie wzrokiem. „Ale o co chodzi?”, jego partnerka Olga zerka na niego wyraźnie zdziwiona. „No nie widzisz? Przecież pani przewodnik przy nadziei!”, odpowiada jej mężczyzna. „Czy da pani tak w te i we wte, aż osiem godzin?”, dopytuje zmartwiony.
Mrużę oczy i w pamięci cofam się dwa miesiące wstecz: przez chwilę znów jestem na środku oceanu w mym raju zwanym Azorami. Ledwie świta, a ja na nogach mam już trekkingowe buty, a w rękach kijki. „Musimy zacząć wcześniej, bo może być załamanie pogody”, mówi nasza przewodniczka. Zarzucam na grzbiet plecak z prowiantem i jestem gotowa na spełnienie mojego marzenia: będziemy dziś zdobywać najwyższy szczyt Portugalii, górę o nazwie Pico. Przez najbliższe godziny wspinamy się po wielkich kamieniach, po których ślizgają się nasze stopy: wpierw niebo zachwyca błękitem, jednak wkrótce spowija je gęsty korzuch chmur, a nasza widoczność ogranicza się do kilku metrów. Gdy myślę, że trudniej się już nie da, widzimy śnieg i czas założyć raki: każdy krok musi być przemyślany, nie mogę przecież teraz upaść! Na szczycie mgła jest tak gęsta, że nici z pięknych widoków, a wiatr niemal wyrywa nam dziecięcy śliniaczek z którym pozujemy do zdjęcia. „Nikt jeszcze nie ogłosił podczas moich wspinaczek rychłych narodzin dziecka!”, mówi nasza przewodniczka. „Moi koledzy będą zazdrośni. Teraz brakuje mi tylko zaręczyn!”, dodaje wyraźnie zachwycona. Jej buzia otwiera się ze zdziwienia, gdy w rękach mojego partnera pojawia się pudełko z pierścionkiem. „Nie do wiary, oświadczyny!”, krzyczy i robi nam kolejne zdjęcie.
Wkrótce wiatr zaczyna dąć jak opętany i zimna zawierucha spycha nas ze szczytu: czuję się jak łopocząca na wietrze kukiełka, za którą ktoś stawia kroki. Czasami walczę z rozwścieczonym mocarzem, innym razem nawet nie próbuję stawiać mu czoła: wiem, czym może grozić potknięcie, dlatego część zbocza pokonuję w kuckach. „W skali od jednego do dziesięciu jak trudne są dzisiejsze warunki pogodowe?”, pytam naszej przewodniczki próbując ogrzać zamarźnięte pod rękawiczkami ręce. „Śnieg, lód, mgła no i ten wiatr, który wieje teraz jakieś 70 kilometrów na godzinę... Z mojego doświadczenia to taka mocna ósemka, może nawet dziewiątka!”, odpowiada przewodniczka. Gdy docieramy na podnóże nie mamy na sobie suchej nitki: na wspinaczne minęło nam kilkanaście godzin, jesteśmy zziębnięci i wyczerpani. „Miało być trudno, ale nie tak trudno”, mówi mój partner, a ja marzę tylko o gorącej kąpieli. Na szczęście zdążyliśmi, zanim ciemność spadła na górę niczym nóż gilotyny.
„Proszę się nie martwić, ja i brzdąc jesteśmy wojownikami”, myślami wracam z podnóżna góry Pico na ulice Porto i uśmiecham się ciepło do moich turystów. „Mogę się założyć, że to wy będziecie mnie prosić o przerwy w zwiedzaniu!”, żartuję i wyruszamy na miasto. Czerwcowe słońca łaskocze nas po twarzach, gdy zapuszczamy się we wszystkie mniej znane zakamarki Porto: rozmawiamy z sąsiadami w ukrytej dzielnicy pełnej kolorowych domków, negocjujemy z kumoszkami na targu i maszerujemy po krętych, średniowiecznych schodkach. „Zjedz zjedz, teraz musisz o siebie dbać!”, słyszę, gdy na chwilę przystajemy na kawę i przekąskę w jednej z lokalnych tawern. Para częstuje mnie zamówionymi przez siebie smakołykami, a ja nie odmawiam: może jeszcze się nie męczę, ale zdecydowanie szybciej staje się głodna. Po ośmiu godzinach Olga i Wasilij nie mogą się nadziwić, gdy zostawiam ich na fado u sąsiadów: „Wow, Dorota, ten czas tak szybko minął, dałaś dziewczyno radę!”, słyszę. „A to miejsce jest cudowne, nigdy byśmy tu sami nie trafili! Dziękujemy ci za cudowny spacer, daj znać, gdy urodzi się maleństwo!”, machają mi na pożegnanie.
W lipcu i sierpniu spacerów jest coraz więcej: dostaję mnóstwo wiadomości od turystów indywidualnych, do Porto wracają też znajome biura podróży. „Witajcie, ja jestem Dorota i jestem w Porto od ponad 10 lat, a to jest Aurelka, w Porto od ponad siedmiu miesięcy!”, zaczynam się przedstawiać, bo brzucha nie da się już ukryć. „Nie musicie się martwić, jesteśmy w wyścigowej kondycji!”, zapewniam, by moi turyści nie poczuli się rozczarowani. Ja i Aurelka działamy jako drużyna: wspólnie zdobywamy nawet najbardziej strome zbocza w Porto, a swoją energią wzbudzamy entuzjazm nawet u najbardziej sceptycznych wobec zwiedzania nastolatków. „Znów dałyśmy radę córeczko!”, głaszczę brzuch wspinając się pod kolejne wzgórze po pełnym dniu zwiedzania. Czasami tylko nogi zawodzą: „Dziś jednak zawiozę cię do domu!”, uśmiecham się ciepło do brzucha i wzywam ubera. „Pokoje już przygotowane do przyjazdu kolejnych turystów – będę na nich czekać, a ty odpocznij!”, widzę wiadomość na moim ekranie. To Tosia, studentka portugalistyki, która poprosiła mnie o staż: poznaje Porto pod moimi skrzydłami, a jednocześnie odciąża mnie z części obowiązków. Jest w tym roku prawdziwym darem z niebios - wiem, że goście „Noclegów w Porto” też będą w dobrych rękach.
Przez ostatnie tygodnie całe miasto obstawia, gdzie urodzi się Aurelia. „U nas, pomiędzy beczkami!”, twierdzą przewodnicy w piwnicach wina porto. „Pod naszym złotem, będzie nasza!”, zakładają się pracownicy kościoła świętego Franciszka. „Tu, na Bolhão!”, mówią kumoszki ze słynnego targowiska. „Ty jeszcze pracujesz?”, piekarzowa Amelia patrzy na mnie karcąco, a ja wyjaśniam, że czuję się dobrze, a niektóre z moich zobowiązań są starsze niż Aurelia. „Trudno by mi było nie dotrzymać danego przed rokiem słowa”, tłumaczę, jednak staruszka patrzy na mnie z widoczną dezaprobatą. „Tylko im nie mów, że jesteś w dziewiątym miesiącu ciąży bo się przestraszą!”, mówi Monika, pilotka biura podróży, zanim przekaże mi mikrofon. „Witajcie, nie musicie się martwić, termin mam dopiero za dwa tygodnie!”, uśmiecham się do grupy Polaków. „Gdy pani Monika mówiła nam, że będą oprowadzały nas Dorota i Aurelia myśleliśmy, że będziemy mieli dwie przewodniczki, a pani jest jedna, za to podwójna!”, śmieje się jedna z turystek. Gładzę z uśmiechem mój brzuch i zaczynam opowieść o Porto.
W ostatnie dni przed porodem również wędruję po moim mieście: co ciekawe, za każdym razem z profesjonalną obstawą. „Proszę się nie przejmować, jestem położną!”, mówi jedna z moich turystek. „Nie ma powodu do obaw: wśród nas są anastazjolog i ginekolog!”, tłumaczy ze śmiechem kolejny zwiedzający. Ku wielkiemu rozczarowaniu wszystkich, którzy robili zakłady, Aurelia rodzi się jednak w szpitalu: nigdy nie zapomnę tej doby, przy której wspinaczka na najwyższy szczyt w Portugalii wydaje się bułką z masłem. Gdy na piersiach kładą mi mój mały skarb, witam ją tak jak na świecie powitała mnie moja własna mama. „Dzień dobry córeczko!”, mówię ze łzami w oczach. „Jesteś moją małą wojowniczką”, dodaję w myślach i wiem, że razem będziemy mogły dosłownie wszystko.
Gdy wracam do pracy całe miasto wita mnie pytaniami o Aurelkę: w piwnicach wina porto chcą zobaczyć jej zdjęcie, a w kościele świętego Franciszka obsypują mnie gratulacjami. Tylko na targu piekarzowa Amelia znów kręci głową z niezrozumieniem. „Gdy ja urodziłam, moja babcia mi na to nie pozwoliła. Trzymała mnie w łóżku przez ponad miesiąc i tuczyła rosołem!”, wyjaśnia. Tłumaczę, że Aurelia jest pod cudowną opieką najbliższych, a moja praca jest moją pasją, z której w zeszłym roku mnie obdarto. „Zuch dziewczyna, ja też szybko wróciłam do pracy!”, poklepuje mnie po ramieniu babcia Ernestyna od serów. „Przyprowadź ją tutaj w wolnej chwili, abyśmy mogły poznać dziewczynkę, o której mówi całe Porto!”, śmieje się głośno. Przez kolejne tygodnie w każdej wolnej chwili odwiedzamy z Aurelią inny zakątek w miasta: malutka poznaje wszystkich moich przyjaciół i znajomych. Również moi turyści odzywają się z gratulacjami i proszą o zdjęcia. „Witaj Auri, zwiedzałam z tobą Porto, gdy byłaś jeszcze w brzuszku!”, pisze rozradowana Magda z Madrytu.
Ten rok będzie dla mnie niezapomniany: wielu z Was udało mi się poznać osobiście, nawiązałam też nowe współprace, za które jestem bardzo wdzięczna. Dziękuję Wam za wszystkie nasze spacery i ciepłe słowa, za podsuwanie mi przekąsek i kupowanie butelek wody, za wszystkie Wasze cudowne wiadomości i wspaniałe opinie o mojej pracy. Dziękuję też 2021 za najpiękniejszy prezent.
Witaj córeczko! Jeszcze niejedną górę zdobędziemy razem.