10/11/2024
W tym miesiącu mija 153 lata od wybuchu pożaru, który strawił prawie całe ówczesne Chicago. PRADOKSALNIE DZIĘKI TEJ KLĘSCE Z POPIOŁÓW POWSTAŁ NOWOCZESNE MIASTO, BEZ WCZEŚNIEJSZYCH BŁĘDÓW W ARCHITEKTURZE I URBANISTYCE.
>>>> Chicago w ogniu
Tekst Andrzej Rogalski
Pytanie za milion dolarów: co powinno znajdować się w miejscu, z którego rozpoczął się jeden z największych miejskich pożarów w nowożytnej historii? 8 października 1871 roku w godzinach wieczornych w południowej części Chicago zapaliła się obora. Mały pożar po kilku godzinach przeistoczył się w burzę ogniową, która strawiła najważniejszą część miasta, zabiła kilkaset osób i pozbawiła dachu nad głową ponad sto tysięcy ludzi. Od dawna było wiadomo, że Chicago jest, by tak rzec, łatwopalne. Straż pożarna miała zawsze pełne ręce roboty, ale zwykle potrafiła zapanować nad sytuacją. Jednak tamtego dnia prymitywne sikawki zasilane z beczkowozów nie miały szans ze strasznym żywiołem.
Table of Contents
Ekonomiczny i demograficzny boom
NIeuchronne klęska
Burza ogniowa
Miasto podnosi się z popiołów
Epilog
Chicago usadowiło się na bagnach w klimacie niezbyt przyjaznym człowiekowi. Jego dynamiczny rozwój wziął się z centralnego położenia na kontynencie, dostępu do dróg wodnych i sieci kolejowych, które zbiegały się z zachodu i południa nad brzegami jeziora Michigan. Idealne miejsce dla handlu, finansów i rodzącego się przemysłu. Z dnia na dzień powstawały setki nowych miejsc pracy, które były magnesem nie tylko dla mieszkańców ze Wschodniego Wybrzeża, ale i z Europy.
Ekonomiczny i demograficzny boom
Chicago usadowiło się na bagnach w klimacie niezbyt przyjaznym człowiekowi. Jego dynamiczny rozwój wziął się z centralnego położenia na kontynencie, dostępu do dróg wodnych i sieci kolejowych, które zbiegały się z zachodu i południa nad brzegami jeziora Michigan. Idealne miejsce dla handlu, finansów i rodzącego się przemysłu. Z dnia na dzień powstawały setki nowych miejsc pracy, które były magnesem nie tylko dla mieszkańców ze Wschodniego Wybrzeża, ale i z Europy.
W drugiej połowie XIX wieku Chicago było najszybciej rozwijającym się miastem na świecie. Domy w nim rosły jak grzyby po deszczu. Były budowane prawie wyłącznie z drewna. Te wznoszone z kamienia lub cegły wewnątrz też wykończone były drewnem. Drogi miejskie, nawet po podniesieniu poziomu miasta miejscami o 3 metry, układano z drewnianych bali, tak aby ludzie nie brnęli w błocie. Ten materiał budowlany był tani i dostępny. Wtedy jeszcze prawie cały stan Wisconsin porastały lasy. W Chicago istniały dziesiątki składów z drewnem na potrzeby miasta, ale też eksportowano z nich budulec drogą wodną na Wschodnie Wybrzeże.
Miasto pozbawione planu przestrzennego rozrastało się bezładnie, bez żadnego planu. O wszystkim decydowali ludzie, którzy pozbawieni wskazówek i nadzoru tworzyli nieprawdopodobny wprost chaos urbanistyczny. Nie wyznaczono żadnych stref, domy mieszkalne wznoszono obok fabryk, magazynów i sklepów.
NIeuchronne klęska
Wrzesień i październik w Chicago były miesiącami gromadzenia drewna opałowego i węgla na okres zimowy. Opał składowano dosłownie w każdym wolnym miejscu.
Przeważnie wszystkie wydarzenia poprzedza drobny, ale niezwykle ważny punkt zapalny. Od niego zaczynają się wielkie kataklizmy. W przypadku pożaru w Chicago okazała się nim pogoda. Lato i jesień 1871 roku były wyjątkowo suche. Spadło zaledwie około 10 centymetrów deszczu, co stanowiło połowę normy. Mieszkańcy zdawali sobie doskonale sprawę z zagrożenia pożarowego. Emigranci pamiętali pożary w miejscach, z których przybyli, gdzie królowały drewniane domy. Stawały one w płomieniach najczęściej z powodu wyładowań atmosferycznych i podpaleń. Chicago wprowadziło specjalny system przekazywania informacji o zarzewiu pożarów.
Według legendy późnym wieczorem 8 października przy 137 West Koven Street emigrantka pochodzenia irlandzkiego Catherine O’Leary zabrała się do dojenia krowy. Ta kopnęła ponoć lampę naftową, która się stłukła; obora zajęła się ogniem. Tyle legenda. Jedno jest pewne: właśnie tam zaczął się pożar. Jaka była naprawdę sekwencja wydarzeń, tego nie dowiemy się już nigdy.
Burza ogniowa
Tuż przed 9 wieczorem sąsiad pani O’Leary spostrzegł płomień i pobiegł do skrzynki alarmu przeciwpożarowego, z której wysłał wiadomość do dyżurnych na wieży przy sądzie miejskim. Stamtąd prowadzono całodobową obserwację miasta właśnie pod kątem pożarowym. Człowiek, który pełnił dyżur, natychmiast zasiadł do telegrafu i wysłał komunikat do jednostek straży pożarnej. Zapomniał albo nie umiał powiadomić tych placówek, które znajdowały się najbliżej. Pierwsze konne jednostki strażaków dotarły na miejsce zdarzenia dopiero po 20 minutach. Płomienie ogarnęły już wtedy kilka sąsiednich zabudowań przy West Koven Street.
Zewsząd dobiegał rozpaczliwy dźwięk dzwonów kościelnych i alarmowych. Można powiedzieć, że dzwoniły na trwogę, obwieszczały miastu śmierć. Ludzie wybiegali przed domy. Ci z centrum, gdy zobaczyli łunę na południu miasta, liczyli, że pożar do nich nie dotrze. Tego dnia jednak Chicago nawiedził silny południowy wiatr. To on niczym gigantyczny miech przekształcił pożar obory w kataklizm. Wysuszone miasto nie miało szans. Żywioł szybko rozprzestrzeniał się na północ wzdłuż Chicago River. Ludzie sądzili, że rzeka, chociaż niezbyt szeroka, będzie dla pożaru barierą nie do przebycia. Mylili się. W tamtym czasie nadal przypominała ona ściek. Teraz podobne rynsztoki, które niegdyś były rzekami, można zobaczyć gdzieniegdzie w krajach Trzeciego Świata. Do Chicago River wrzucano wszystko, co niepotrzebne. Zlewano do niej odpadki z domów i z zakładów przemysłowych, w tym z rzeźni. O 11.30, a więc w dwie i pół godziny po wybuchu pożaru, pod wpływem temperatury warstwa śmieci pływająca po rzece buchnęła płomieniem.
Od tego momentu pożar przekształcił się w burzę ogniową, która charakteryzuje się między innymi tzw. efektem kominowym. Wytworzona kolumna gorącego powietrza zasysa w sposób ciągły do góry powietrze z otoczenia. Wywołuje to dalsze zwiększanie temperatury płomieni i samonapędzający się wzrost natężenia ognia i wiatru. Temperatura burzy ogniowej może sięgać 1600 °C, co oznacza, że praktycznie wszystkie materiały płoną i podsycają ogień. Mogą zostać stopione cegły, cement, szkło itd. Burza ogniowa zużywa cały tlen na objętym przez nią terenie (po pożarze dziwiono się, że wiele ofiar nie nosiło śladów oparzeń). Wirujące trąby powietrza w Chicago zaczęły generować zabójcze podmuchy, które przerzucały iskry czy wręcz płonące fragmenty zabudowań w coraz odleglejsze miejsca. Tornada ogniowe wyglądały jak gigantyczne miotacze ognia.
Około 2.30 nad ranem ogień przekroczył drugą odnogę Chicago River. W płomieniach stanęła północna część miasta, gdzie znajdowała się jedyna stacja pomp wodnych. Kiedy ogarnęły ją płomienie, przestała działać. Chicago nie miało już wody.
W mieście zapanowała panika; wszyscy, łącznie ze strażakami, uciekali, gdzie się dało. Zwierzęta gnały na oślep w różnych kierunkach. Ciasna zabudowa i chaos sprawiły, że na ulicach rozgrywały się dantejskie sceny.
O 3.30 nad ranem zgasła nadzieja na opanowanie pożaru. Wszystko teraz było w rękach natury, która tym razem nie zawiodła. Nad Chicago z północnego zachodu nadciągał zimny front powietrza. Gwałtownie spadła temperatura, z około 85 F do 50 F. Starcie frontów zaowocowało deszczem, który zaczął padać wczesnym rankiem 9 października. Nie była to ulewa, ale lało wystarczająco, aby przygasić pożar i dać ludziom nadzieję na przetrwanie. Padało przez cały dzień. 10 października po 30 godzinach od wybuchu siłami natury pożar został opanowany. Na obszarze objętym pożarem wszystko zostało doszczętnie wypalone, ale deszcz powstrzymał dalsze rozprzestrzenianie się ognia. Wzrosła wilgotność. Ustał też wiatr.
Opisy pożaru rzadko zawierają całą prawdę o zachowaniu ludzi w tak dramatycznym momencie. Katastrofa doprowadziła do aktów grabieży i bezprawia. Do Chicago zostali wezwani żołnierze. 11 października ogłoszono w mieście stan wyjątkowy, który zakończył trzy dni chaosu. Został on zniesiony wiele tygodni później.
Miasto podnosi się z popiołów
Rozpoczęto obliczanie strat. Pożar zniszczył 4 mile kwadratowe miasta (obszar długości 6 km i szerokości 1 km) i około 18 tys. budynków biznesowych: hoteli, sklepów, banków, fabryk. Zostały po nich tylko kikuty ścian z cegły, kominy, żelazne konstrukcje i góry popiołu. Zginęło około 300 osób, ale statystyki są zaniżone, ponieważ po wielu anonimowych mieszkańcach nie zostało dosłownie nic. Pożar pozbawił 100 tys. osób dachu nad głową, i to w obliczu zbliżającej się zimy. Chicago liczyło wówczas około 324 tys. mieszkańców.
Catherine O’Leary i jej mąż Patrick stanowczo dementowali wersję wypadku z krową. Prasa potrzebowała winnych, zrobili więc z O’Leary starą, wiecznie pijaną i brudną wiedźmę. Nazywali ją kobietą “bezwartościową”. Podobnie opisywali jej męża, który widząc reporterów, rzucał w nich cegłami. Wątpliwa rola O’Leary w jednej z największych klęsk w historii Ameryki przyniosła jej sławę, której wcale sobie nie życzyła. Zmarła 24 lata później z powodu ostrego zapalenia płuc, ale niektórzy twierdzili, że nie dała rady dłużej znosić nagonki na własną osobę. Legendę o krowie i lampie podobno wymyśliły dzieci z sąsiedztwa, a prasa uczepiła się jej z jednego powodu: status Irlandczyków w Chicago był mizerny i traktowano ich najgorzej, jak tylko się dało. Elita polityczna i finansowa wywodząca się z protestantów gardziła nimi, m.in. z powodu wyznawania wiary katolickiej. Na wszelkie sposoby próbowano ograniczyć napływ Irlandczyków z Europy. Kreowanie z O’Leary podpalacza Chicago miało więc też wymiar polityczny. Dopiero w 1997 roku Rada Miejska Chicago uchwaliła rezolucję, w której uniewinniła irlandzką imigrantkę i jej… krowę.
W miesiąc po pożarze burmistrzem Chicago został Joseph Medill (1823–1899), republikanin i współwydawca Chicago Tribune . Jego kampania oparła się na obietnicach ustanowienia surowych przepisów budowlanych i przeciwpożarowych. Przeciwnicy nieoczekiwane zwycięstwo Medilla przypisywali temu, że większość miejskich rejestrów wyborczych spaliła się w pożarze i jego zwolennicy głosowali po kilka razy.
W kilka tygodni po pożarze na dworcu kolejowym, który znajdował się na miejscu dzisiejszego Parku Milenium, z pociągu wysiadł młody Luis Sullivan, później jeden z największych architektów amerykańskich. Widząc zgliszcza miasta, stwierdził: To jest miejsce dla mnie.
Chicago zyskało szansę na odbudowę w nowoczesnym kształcie. Sullivan stał się jednym z twórców chicagowskiej szkoły architektonicznej, która charakteryzowała się odejściem od tradycyjnej zabudowy wiktoriańskiej. Miała on z czasem wpłynąć na architektoniczne oblicze wielu miast w Ameryce, ale też i na innych kontynentach. Pod koniec XIX wieku w Chicago powstały pierwsze na świecie wysokościowce. W roku 1885 wzniesiono 10-piętrowy gmach Home Insurance Building, a w roku 1888 zbudowano 11-piętrowy biurowiec Rookery. Prace związane z odbudową pociągnęły za sobą boom gospodarczy i szybki wzrost zaludnienia. W ciągu następnych ośmiu lat liczba mieszkańców niemal się podwoiła i przekroczyła pół miliona. A w już 1890 roku osiągnęła cały milion!
Epilog
Czas odpowiedzieć na pytanie zadane na początku. Otóż w miejscu, gdzie stała legendarna obora, wzniesiono kilkudziesięciometrowy maszt łącznościowy należący do Ośrodka Treningowego chicagowskiej straży pożarnej.