21/06/2023
Zapraszam na sznurkowego Instagrama :)
Szykuję duży, ciekawy projekt 😎
https://www.instagram.com/karolina_wear_your_cord?r=nametag
Zakładam pamiętniczek online - chociaż zawsze opisywałam wyjazdy na papierze. Teraz przygoda ma trwać kilka miesięcy i przenoszę ją do sieci.
Wszystkie foty mojego autorstwa
Zapraszam na sznurkowego Instagrama :)
Szykuję duży, ciekawy projekt 😎
https://www.instagram.com/karolina_wear_your_cord?r=nametag
Ostatnio media obiegły wstrząsające informacje na temat planowanego zniewolenia ludzkości za pomocą urbanistyki. Ile jest w tym prawdy?ZAMÓW książkę Radka z ...
BARDZO PILNE❗️Historia Pauliny brzmi jak film - to jednak nie kino, ale brutalna rzeczywistość... Ciężka, nieuleczalna choroba nie powstrzymała jej w zostaniu prawnikiem - miała szansę być jednym z najlepszych w kraju... Niestety, gwałtowne...
Ważne, ratujmy pieski!
DO PREZESA RADY MINISTRÓW RP MINISTRA ROLNICTWA I ROZWOJU WSI PREZESA PRAWA I SPRAWIEDLIWOŚCI P*S po 25. latach chce zniszczyć ochronę zwierząt w Polsce Organizacje pozarządowe wyręczają państwo polskie w ratowaniu zwierząt i zapewnianiu im godnego życia. Nieudolność systemu i prawa wid...
No i dobiegam w końcu do końca 🤣 trzymałam ten ostatni dzień na koniec, bo spieszyłam się na imprezę Halloween'ową i uznałam, że najlepsze (jedzonko) polecę w ostatnim poście. A mam dla wytrwałych polecajke po której nikt nie wyjdzie zawiedziony. Tym objawieniem jest Forchetta d'oro w pobliżu parku Vittorio Emanuele (jest tam stacja metra). Poszliśmy tam na śniadanio-obiad. Tak, wstawaliśmy o 11. I tak, picie kawy przed wyjściem i zbieranie sił zajmowało nam rano po 2 godziny. Ale do rzeczy.
Byłam tam już kiedyś z erasmusowymi przyjaciółmi w jakieś 10 osób. No i zapamiętałam to miejsce z domowej atmosfery i wyjątkowego klimatu, gdzie każdy mógł zostawić jakąś swoją cegiełkę. Ściany są całe w pozdrowieniach i banknotach z całego świata, sporo też polskich akcentów.
Jednak jako jedyni tego dnia byliśmy na zewnątrz lokalu. Ale też miło. Usiedliśmy przy małym kwadratowym stoliczku i odrazu dostaliśmy menu. Zamówiliśmy bolognese i Primavera (o ile dobrze pamiętam nazwę, był to makaron z pomidorkami, świeżą bazylią i mozarellą. Jeśli brzmi zbyt prosto - niech was to nie zwiedzie, bo Arek chyba mi po cichu tego dania zazdrościł 😁). Zanim dostaliśmy dania, na stół wjechał pyszny, domowy chleb z chrupiącą skórką i pieczone warzywa do chlebka. Było to jako darmowa przystawka, miły gest w stronę głodnych gości. Zamówiliśmy Peroni. Pijemy sobie piwko, lekko już połechtani smakiem przystawek i zimnych bąbelków, aż dania w końcu wjechały na stół. No i ja się znów rozpłynęłam nad tym włoskim jedzeniem. Oba dania były genialne, aczkolwiek muszę przyznać że dla mnie Primavera lepsza. Ale każdy ma swoje gusta 😛 Nagle, w trakcie, na stół wjeżdża drugie piwo. W zasadzie nie myśląc wiele (przecież go nie zamawialiśmy) uznaliśmy, że spoko - pijemy. Jak już dojechaliśmy do końca tej rozpusty, wjechała kolejna. Bo teraz trochę bardziej tradycyjnie po włosku był deser i likier. Czyli domowe tiramisu i niedomowe limoncello 😛😅 I z tym kolejny hit i ciekawostka. Bo Włosi, jak już może ktoś z Was wie, mają tradycyjny porządek wieczornego posiłku - aperitivo, się znaczy przystawka (często na aperitivo idzie się do knajpki pogadać z ziomkami i sączyć lekkiego drina, najbardziej znanym drinkiem w tym przypadku jest słynny Aperol Spritz, do tego dostaje się jakieś przekąski - pokaże dalej nasze aperitivo na Trastevere); pierwsze danie (primo piatto) czyli zazwyczaj jakaś ryba czy mięso (przez nas skrupulatnie omijane), drugie danie (secondo piatto) - tu wjeżdża makaron, potem jest dolce, czyli słodkie i tu pewnie wszyscy wiedzą że prym wiedzie Tiramisu. Do tego słodkiego pije się likiery i może to być właśnie limoncello - pochodzący z obszaru Sorrento, słynnego z cytryn; lub Amaro, bardziej ziołowe aromaty, lub pewnie inne których jeszcze nie znam. No i ja Arkowi powiedziałam, że musi tego limoncello w końcu spróbować. Dostaliśmy dwie różne szklanki i cała butelkę i hulaj dusza piekła nie ma. Na rachunek tego nie nabijają. Zresztą jak byliśmy w 10 osób i opiliśmy ich z 2 butelek to też chyba nie nabili. Arek zakochał się w limoncello, bo jak się okazało "ej to jest zupełnie inne niż nasza cytrynówka"... Hahaha, tak zasmakowało. A dlatego, że jest tam więcej cytryn i cukru, a mniej alkoholu 😅 Taki likierek to był idealny finish. Nie dość, że wyszliśmy pełni pod korek to jeszcze lekko zawiani 🤣 szło się błogo w każdym razie... Danie kosztowało ok 8 euro, tiramisu chyba ze 4, duże piwo 0,66l też 4. Za całą wyżerkę zapłaciliśmy naprawdę stosunkowo niewiele. Czekał nas tego dnia czill out i nieśpieszny spacer. I po tym śniadanio-obiedzie poszliśmy sobie w stronę centrum, zaprowadziłam Arka na getto. Okazuje się, że to papież już w XVI wieku nienawidził Żydów i zdecydował ukrócić im prawo do normalnego życia. A my żeśmy myśleli, że to pozostałość po niechlubnej historii XX wieku... Cóż.
Na wejściu do getta znajduje się teatro Marcello, teatr, który powstał jeszcze przed koloseum. Obecnie są tam szczęśliwcy zamieszkujący nadbudówki z czasów renesansu. Przeszliśmy się obok synagogi. Piękny budynek. I też całkiem nowy, bo z tego co pamiętam to były lata 1900, gdy powstał. Nie mieliśmy już tego dnia nastroju na zwiedzanie czegokolwiek, więc udaliśmy się na Zatybrze, kupiliśmy piwo, by tam następnie wspiąć się na Janikulum i zrelaksować się. I był to strzał w dziesiątkę.
Piękny widok, światło zachodzącego słońca oblało miasto złotem i ciężko było oderwać wzrok od tego tętniącego życiem molocha... I gór za nim, które powoli kryły się w ciemności, a na widok wychodziły światła górskich wiosek...
Siedząc tam opowiadałam Arkowi wiele tych historii, które wydarzyły się na wzgórzu i nie tylko. Chciałam podzielić się bardzo tym, jak wyglądało moje życie w tym pięknym i chaotycznym mieście. Jakie przyjaźnie zawiązałam i co przeżyłam. Czułam, że tam został kawałeczek serca i sentyment kazał mi uronić łzę. Ciężko było mi z Janikulum zejść. Czulam, jakby to było takie ostateczne pożegnanie. Trzeba schować wspomnienia i sentymenty do szuflady i iść dalej.....
Gdy już nasyciliśmy się tą atmosferą i widokiem, postanowiliśmy jeszcze chociaż ten jeden raz iść na aperitivo. W końcu ani razu nie piliśmy aperola. Poszliśmy więc na plac San Calisto i usiedliśmy w najfajniej wyglądającym barze (oczywiście nie było to proste i nie od razu się udało, bo był pełen). Aperitivo było drogie, bo 10 euro od osoby (przeciętnie Aperol kosztuje 5-6..) lecz trudno. Miejsce przyjemne, raz się żyje. Ale uważam że było chociaż warte swojej ceny, bo kielichy były ogromne i piękne, a przystawki konkretne i pyszne. Po odpoczynku na placu udaliśmy się już na tramwaj, by zdążyć jeszcze zjeść coś koło nas. Była w końcu już prawie 22. Dojechaliśmy na Vittorio Emanuele i tam, w pobliżu, weszliśmy do lokalu (oczywiście azjatycki) który już wcześniej wpadł nam w oko, ale jakoś nie było wcześniej okazji. Chyba był to bar wietnamski. Na wstępie już przekonało nas to, że było pełno Azjatów w środku. I rzeczywiście, bar zrobił na nas ogromne wrażenie. Dał ciekawe doświadczenie, bo na każdym stoliku był mini grill i dostawało się jakieś mięsko czy warzywa i samemu doglądało. I było pysznie!
My, oboje wegetarianie, zrobiliśmy sobie tygodniowy odpust od naszej wrażliwości i uznaliśmy, że trzeba czasem próbować nowych rzeczy - głównie we Włoszech chodziło mi np. o carbonare, ale w przypadku tej knajpy nie odpuściliśmy też kilku szaszłyków z mięsem. Do tego znów po azjatyckim piwku i była pełnią szczęścia i pełnia dla brzuszka...
58 Via Bixio
https://maps.app.goo.gl/LBSSQ2r5uSHjiCW67 tu jest to miejsce, są dwie restauracje. Z kolorem czerwonym próbowaliśmy na wynos, a na przeciwko z niebieskim to ta nasza wietnamska. Obie dobre.
Na koniec w mieszkaniu czekała na nas jeszcze jedna miła niespodzianka. Mianowicie po całym tygodniu w końcu spotkaliśmy kogoś z pozostałych gości. Byli to dwaj Austriacy, zaprosili nas do stołu. A tak się akurat miło złożyło, że mieliśmy w lodówce butelkę wina, którą trzeba było wykończyć... 😛 I było to piękne zwieńczenie wieczoru i całego wyjazdu!
Poniedziałek to już było tylko jedzenie u dojazd na lotnisko. Tym razem jedliśmy tu: Ristorante il lampadario
+39 06 8667 6390
https://maps.app.goo.gl/DRKWDssTv9VuDehi6
I niby jedzenie dobre, serio carbonara mnie mocno usatysfakcjonowała, lecz obsługa średnia i Arek dostał zimne jedzenie. Poszliśmy tam tylko dlatego, że była opcja zniżki w aplikacji TheFork. Polecam mocno, bo można złapać zniżki na 50%.
I tak to zleciało... potem to już tylko kupić jedzenie na wynos i biec na pociąg. Fiumicino znajduje się dalej od Cianpino i trzeba łapać pociąg z Termini, Trastevere lub Ostiense.
No i do następnego, Rzymie!
Się zapomniało zrobić update - dużo się działo w życiu, rozmowa kwalifikacyjna i nowa praca odrazu odciągnęły mnie od powyjazdowych wrażeń...
A Watykan nas wymęczył konkretnie. Trzeba było wstać żeby zdążyć oblecieć rzeczy.
Plan : bazylika i kopuła, zamek św. Anioła i muzeum watykańskie. Trzeba sobie dobrze zorganizować wizyty. My byliśmy trochę nieogarnięci. Na szczęście długa kolejka do wejścia do bazyliki szybko się posuwała. Naprawdę sprawnie, szok. Poznaliśmy w niej księdza salezjana, który pomaga dzieciom w Afryce, zajmuje się handlem ludźmi i wykorzystywaniem, także seksualnym. W kościele i poza nim. Dał nam książkę z historią pewnej Basi z Ghany.. ciężka historia. Ale to na inny dzień.
Kopuła nam trochę zajęła, wspinanie 550 stopni i podziwianie widoku, który nas bardzo zaabsorbował. "Tu Koloseum, tam mieszkałam..." Opowiadam. Po jakichś 15 minutach zeszliśmy do kościoła i żartobliwe "złote, a skromne" rzuca się Arkowi na usta w pierwszej sekundzie. No, ale trzeba przyznać, że bazylika mieści multum dzieł i rzeźb, można by podziwiać i z godzinę. Oczywiście rozejrzelismy się, ale że czas gonił to nie tak wnikliwie, przede wszystkim też zaprowadziłam Arka do Piety. W końcu jedna z najsłynniejszych rzeźb, chyba na całym świecie. Potem biegiem na zamek św. Anioła, bo już 16, a my na 15 mamy wejście... Cóż. Szybka pizza w barze przy Vía della Conciliazone i vía dell'erba, na rogu, niestety nie widzę tego w goglu (oczywiście, że za miliony monet, przynaniej smakowała jak niebo) i jazda na zamek. Weszliśmy po 16, pani zerknęła znacząco na zegarek i nas wpuściła. Zamek był miłą rozgrzewką przed muzeum. W zasadzie to nie ma tam aż tak dużo do obejścia i główna atrakcją jest widok z górnego tarasu. Więc fajnie. Po tej wizycie zakończonej po ok. 2 godzinach poszliśmy sobie na szybkie jedzonko do chińskiej knajpy (tak jesteśmy ogromnymi fanami azjatyckiego jedzenia i nawet tam ciężko było się powstrzymać) gdzie trochę zostaliśmy zaskoczeni. Ponieważ u nas gdy pisząz że jest danie z grzybami i bambusem to rzeczywiście dają jakąś mieszankę warzywka czy coś z tymi grzybami. A we Włoszech traktują to dosłownie (drugi raz wypróbowaliśmy inne miejsce i było to samo). Więc uważajcie fani chińskiej kuchni, ALE wciąż jedzonko SZTOS. Proste i pyszne, tak, jak włoskie ☺️ no i nadszedł finał - muzea watykańskie. Ja już byłam i relację gdzieś tu kiedyś wrzucałam, więc nie będę już wchodzić w szczegóły, ale muszę przyznać że zachwyciłam się po raz drugi. Generalnie zauważyłam, że jak się coś zwiedza samemu, a potem idzie drugi i trzeci raz z innymi osobami, to to zmienia perspektywę i zawsze jest coś nowego. Z Arkiem było wyjątkowo tak przez cały wyjazd, bo jest człowiekiem dociekliwym i ciekawym świata, co bardzo wzbogaciło moją wizytę w mieście, które już niby dobrze znam.
Wracam do tematu muzeum - niestety wejście o 19:30 jest ZDECYDOWANIE za późno jeśli chcecie spokojnie obejść wystawy (my po prostu nawaliliśmy i z racji zbyt późnej rezerwacji już nie mieliśmy nic więcej do wyboru, więc polecam rezerwacje robić z kilkudniowym wyprzedzeniem). Nam niestety zamknęli już na koniec moją ulubioną część z dziełami współczesnymi. Szczęśliwie ja już widziałam, a Arkowi akurat na tym tak nie zależało. I super, każdy zadowolony. Najważniejsze rzeczy typu Kaplica Sykstyńska odhaczone, więc na następną wizytę zostawiamy sobie bardziej wnikliwe zwiedzanie innych części ☺️
Zmęczeni marzyliśmy znów o czymś azjatyckim i spanko. I wypróbowaliśmy inną knajpę, na którą się zasadzaliśmy od kilku dni, blisko naszego mieszkania i znów to samo co wcześniej... Grzyb z kapustą, bez niczego więcej. Dosłownie podchodzą do sprawy. Ale znów pyszne. Zjedzone na wynos w zaciszu pokoju zbawilo nasze żołądki i podniebienia.
No i cóż... Był to piękny, ciężki dzień, ale pełen super wrażeń.
A krótka relacja z dwóch dni ostatnich wjedzie jeszcze na dniach, bo dziś goni mnie czas. Będą kolejne gastro polecajki 😁
A teraz pora na szykowanie się na przebierankową imprezkę 😎 ciekawe, czy coś nas po tym wieczorze opęta poza widmem dobrej zabawy? ... 🙄
Uff, wczoraj była taka przepisowa rozpusta jedzeniowa... DZISIAJ POLECAJKI
Ale po kolei. Dzień zaczęliśmy od Muzeum Kapucyńskiego, gdzie można zobaczyć kaplice wystrojone ... Ludzkimi kośćmi. Są to kości ok. 3700 osób, w tym zakonników. Jedna z hipotez mówi, że ten artystyczny koncept powstał dzięki Francuzowi, jednemu z wielu, którzy ukrywali się w kaplicy w czasie wojen w XVIII w.
Polecam, bardzo ciekawe muzeum, nawet dla kogoś kto kościół uznaje jedynie za najitratniejszy biznes świata 😉
(uwaga, osobista opinia) Kapcucyni akurat chcieli się trzymać jakichś bazowych idei jak ubóstwo i pomoc innym... Cóż, nie muszę dodawać, że reszta świeci hipokryzją.
Następnie z muzeum udaliśmy się na schody hiszpańskie, plac hiszpański i odchodzącą od niego ulicę Condotti, która słynie z siedzib marek odzieżowych takich jak Gucci. Wszystko świeci złotem, a t-shirt kosztuje 2 tys. euro 😉
Naszym celem tego dnia była miejscówka Gino Sorbillo (Gino Sorbillo - Lievito Madre a Roma
+39 06 9357 1050
https://maps.app.goo.gl/sbEcBtpkP61V4phN8) gdzie kolega mieszkający w Rzymie już dobre 2 lata albo i lepiej, poleca nam pół kilogramową mozarellę buffalę. Okazuje się, że ta przystawka dla dwojga, umieszczona jest dodatkowo na placku typu pizza obłożonym pomidorkami koktajlowymi. No złoto, ale jak zjedliśmy to na pół to sami przeistoczyliśmy się w takie kulki...
Ciężko tocząc się udaliśmy się w stronę Piazza del Popolo, skąd weszliśmy na wzgórze Pincio - piękny widoczek na plac Popolo i nie tylko. Przy zachodzącym słońcu Rzym okrasza magia...
Usiedliśmy potem na kawkę a parku, a do Parku Broghese niestety tego dnia nie zaszliśmy. Było już ciemno, a my na 20:30 umówieni na Trastevere na kolację z Gabi i Mario. Także zeszliśmy od drugiej strony, kierując się Vía Véneto w stronę Campo di Fiori. Po drodze jeszcze minęliśmy festiwal czekolady, więc nie omieszkaliśmy zjeść sobie po truflowej kulce o smaku tiramisu w białej czekoladzie... mmmm.
Na placu Campo di Fiori nad restauracyjnymi stolikami, pośrodku placu, góruje pomnik Giordano Bruno, który naraził się kościołowi, więc ten go wziął i tam właśnie spalił. Arkowi bardzo zależało na "spotkaniu" z bohaterem.
Dalej już w pośpiechu lecieliśmy do słynnego Tornarello (https://goo.gl/maps/N2vUUnTFyjmq2xwc6) tu macie lokal, gdzie kolejki mniejsze (są na Trastevere dwa, kolega pochodzący z Rzymu dał taką polecajke i rzeczywiście w piątkowy wieczór w 4 nie czekaliśmy wieczności).
Tam tradycyjnie pasta i namówiłam Arka (chociaż już ledwo zipaliśmy tego dnia) na tiramisu na pół. Jak już rozpusta to na całego... I kurde, to było tak GENIALNE. Co z tego że byliśmy pełni. Smakowało jak niebo. Dopchani winem dotoczyliśmy się jakoś do autobusu, a potem do domu. Taki spacer na koniec zresztą dobrze zrobił...
Cudownie było się spotkać. Mario zaraz wyprowadza się do USA, Gabi do Peru wraca.. no kto wie kiedy. Więc miło było nadrobić na następne miesiące, a oby nie lata... 😥
Dziś robimy nalot na Watykan. Jedziemy oślepnąć od złota. Pozdrawiam.
Czy przypadkiem poleciałam do Rzymu po raz czwarty w tym roku? No tak wyszło 😁 były dwa powroty do tymczasowego domu tutaj, potem odwiedziny w maju a teraz już nie mogłam się powstrzymać żeby nie odwiedzić znajomych i pokazać Rzym Arkowi.
Znów szczęście mnie przepełnia. I dobre jedzonko.
A zaczęło się od późnego przyjazdu w przyjazdu w poniedziałek i pierwszej pizki w lokalu "il padellaccio 2" nieopodal Termini na Viale Manzoni. No i przypadkiem udało się zjeść genialną pizzę, Arek poznał te różnicę pierwszego wieczoru 😁 wtorek zleciał nam na obejściu okolicy i udało się zrobić całkiem sporo.
Od bazyliki Santa Maria Maggiore (uwaga na bary wokół placu, bo przepłacicie za kanapkę i suppli) udaliśmy się w stronę piazza Republica, gdzie kawka wzmocniła siły. Dalej kościół Santa Maria Della Vittoria - piękny barok POLECAM, a dalej już skrzyżowanie Quattro Fontane i Kwirynał. Stamtąd rzut beretem do najsłynniejszej fontanny Włoch (Trevi jakby ktoś miał wątpliwości) i kolacyjka w Achille al Pantheon. Rekomenduje znów to miejsce, jedzonko przednie i klimacik tak samo. Z pełnymi brzuchami udaliśmy się na polowanie na piwo, co w centrum wieczorem nie jest takie proste. I nie chodzi o znalezienie piwa a znalezienie taniego piwa - otwarte zostają tylko Carrefour express czy tzw. "bangle" (sklepiki otwarte do późna prowadzone przez imigrantów wschodnich - stąd nazwa) gdzie piwo zamiast 1 euro kosztuje 2 - 2,5. Cóż.. złapaliśmy po jednym Nastro Azurro (z browaru Peroni, mi lepiej smakuje niż samo Peroni) i udaliśmy się na fontannę przy Chiesa do san Calissto. Takie miłe zwieńczenie dnia i wspomnienia 🥲
Środa zleciała pod znakiem flagowych atrakcji - koloseum i forum romanum. Palatyn miał zostać na następny dzień i się przejechaliśmy bo się okazuje że 2 dniowy bilet nie obowiązuje jednak dwa dni gdy już raz weszliśmy na teren ... No super. W takim wypadku przez Piazza Venezia udaliśmy się znów na Panteon, gdzie jak zawsze dobre kanapki z List food Factory uratowały nam żołądki wraz z zimnym piwem. Chociaż Panteon udało się odwiedzić... Potem najlepsze przed nami - wizyta u Gabi, która zaprosiła nas na dach z widokiem na Koloseum... No najlepszy dach na jakim byliśmy 😁 tam winko i pogaduszki, był też Mario i Alvaro, i nowe koleżanki, było mega ❤️ na puste żołądki ja Arek Gabi i Alvaro też zdecydowaliśmy się wrzucić pizke z dołu, było to najlepsze zwieńczenie wieczoru. Potem szybko spacerek do domu na rozejście kalorii...
Szybkie podsumowanie pięknych kilku dni, a dzisiaj znów będzie się działo!
Takie to były dobre odwiedziny! Gratisowy tydzień w Rzymie ;)
Już jakiś czas temu (tak z miesiąc...) ale... lepiej późno niż wcale.
A może we wrześniu kolejna wycieczka... ?
FIRENZE
NAPOLI
PODSUMOWANIE ERASMUS 21 WRZEŚNIA 2020 – 18 MAJA 2021 + ostatnia dawka fotek ;)
- jedno spełnione życiowe marzenie – mieszkanie we Włoszech kilka miesięcy – łącznie 8 włącznie z wizytami w Polsce, niecałe 7 nie licząc Polski;
- dwie wizyty w Polsce – święta bożonarodzeniowe i wielkanocne, po ok. 3 tygodnie;
- jak już pandemia i taki klimat – to zaliczony, i to podczas pobytu w POLSCE, covid;
- nauczyłam się podróżować w grupie – wcześniej ciężko było mi sobie wyobrazić wycieczki po 10 osób, uznawałam to za jedną, wielką udrękę;
- odwiedzone miejsca :
• Tivoli;
• Ostia plaża, Ostia Antica – stanowisko archeologiczne;
• Neapol – pierwsza wycieczka z Carmen, Oli, Michelem, Diego i
Paxim; październik
• Sardynia – duża, 10 osobowa ekipa (ja, Diego, Patxi, Norma,
Javi, Paulina, Hubert, Manrique, Gabi); listopad
• Wenecja – ja, Gabi, Amelie, Norma, Diego, Paxu, Olivia, Michel,
Marie, Hubert; luty
• Nepol 2 – częściowo nowi znajomi; Emin, Valeria, Mateusz,
Buse, Zeyneb, Petr, Merve, Olcay, Huseyn; spotkani inni
(Ciprian, Marta, Mario…); kwiecień
• Florencja – solo, spotkałam ziomeczków, poznałam
Jeremy’ego; maj
• Hiking : Tivoli ok. 13 km, Appia Antica ok. 25 km, Frascati
(Castelli Romani) ok. 30 km, Sant’Oreste ok. 15 – 20 ?
- zamiast włoskiego zaczęłam łapać hiszpański – myślę, że pójdę tą
drogą;
- nie zliczę ilu poznałam ludzi, nawiązałam kilka bliskich przyjaźni;
- nauczyłam się wiele o sobie i innych, staram się nie oceniać
pochopnie, jestem bardziej tolerancyjna;
- nabrałam więcej odwagi do wyjazdów, także takiego na stałe;
- skorzystałam na pandemii – uważam, że miałam dużo szczęścia. Może i kluby nie były otwarte co mnie w sumie nie obchodzi, bo nie przepadam, a za to mieliśmy wiele fajnych domówek, brak tłumów turystów na ulicach i w muzeach, a co za tym idzie – brak kolejek. Pandemia na Erasmusie w Rzymie to najlepsze co mogło mi się przytrafić.
Wyjazd na Erasmusa pozwolił mi odżyć. Miałam już dość miasta, w którym nie mam za wielu znajomych. Nudziłam się. Byłam zmęczona studiami. Monotonia mi nie służy, i choć walczyłam z nią zawzięcie, to i tak potrzebowałam większych zmian. W Rzymie nawiązałam wspaniałe przyjaźnie, poznałam wiele osób i czerpałam ogromną radość z przebywania w towarzystwie. Międzynarodowe było jeszcze ciekawsze. Wymienialiśmy się kulturowo, trochę się dokształciłam. Zwiedziłam kilka miejsc w kraju, do którego pałałam nieuzasadnioną miłością – nieuzasadnioną, ponieważ zaczęła się zanim tam jeszcze pojechałam. A po pierwszej wizycie zakochałam się bardziej. Spełniłam marzenia, poznałam siebie. To życiowe doświadczenie, które rozwinęło mnie jako osobę. Dotychczas najlepsze doświadczenie mojego życia.
CD...
Wróciłam do Rzymu i od razu udałam się do basków. Patxi akurat miał u siebie dwóch kumpli. Ale najpierw przywitała mnie Gabi i poczęstowała Kausą (oczywiście pisownia polish style) – daniem z peru, które już kiedyś się tu pojawiło. Potem wyszłam na godzinkę na placyk z Oli, Paxim, Diego i kolegami Paxu – Jon Ander i Gibuxi. Posiedzieliśmy, poznaliśmy się nieco. Potem w domu weszła PYSZNA, cudowna carbonara od mistrza Paxiego. Po całym dniu praktycznie bez jedzenia (a bo mi się hajsik skończył) nie żałowałam sobie ani trochę. Jednak zmęczona po wycieczce nie zostałam długo. Po 23 wróciłam do domu i spałam długo i słodko. Następnego dnia chciałam skupić się nieco na robieniu rzeczy na studia i nawet mi coś tam wyszło. Wstałam we wtorek zadowolona, a tu się okazuje, że dziś nie ma zajęć. Także byłam nieco zła, bo tydzień temu to ja opuściłam zajęcia. Ale chociaż później udało mi się wymyślić druga opcję do pokazania. W każdym razie, poszłam jeszcze dalej spać, a jak wstałam zadzwonił do mnie Diego. A bo po egzaminie, do którego w sumie ostatecznie nie przystapił, musi wpaść pogadać. No to mówię okej, dwie godzinki i będę miała czas dla siebie. Jednak trochę mu się przedłużyło to i został cały dzień… Nieco miałam irytację wtedy, bo na ten dzień ułożyłam sobie jakiś tam swój specjalny plan. Większość zrealizowałam, ale irytowałam się, że nie mogłam tego zrobić po swojemu, jak sobie wymyśliłam ;p Dlatego też wieczorem, jak przyszło co do czego i mieliśmy wyjść, straciłam trochę humor. Jednak Carmen mnie pocieszyła i sama zastanowiłam się, że to nie ma sensu. Miało być tego dnia grube imprezowanie na Sanlo z Paxu i jego kumplami, lecz padało i zrezygnowali z tego. My z Carmen wyszłyśmy więc, ja nastawiona, że jadę do moich na Trastevere. Jednak Carmen miała resztki party mood’u i w busie, na samym Piazza Venezia, mówi do mnie „ej chodź jedziemy na Sanlo”. No to ja niewiele myśląc – jasne! Tylko teraz mission impossible – zadzwonić do Paxiego i przekonać go, a potem on miał przekonać resztę, żeby jechać z nami. No to po dywagacjach uznali, że kupią za drogi alkohol w bangli i jadą (mini markety rozsiane wszędzie, otwarte po godzinach, sprzedające alko też po godzinach, oczywiście drogie; bangla – nazwa weszła do języka, określa właścicieli sklepów – praktycznie zawsze to są ludzie ze wschodu, np. właśnie Bangladesz etc., popularna w Rzymie, nie wiem jak poza nim). No a my z Carmen w międzyczasie wszamałyśmy pizzę i lody przy Termini. Dotarłyśmy na Sanlo i nie zaskoczyłam się – głównie z powodu pogody, ale też trochę dnia tygodnia (mimo, że codziennie ktoś tam był, jednak poniedziałek, wtorek to nie są najlepsze dni) nie było za wiele ludzi. No i od razu poczułam wyrzuty, że chłopaki w drodze, dużo kasy wydane, a tu taka lipa. Przyjechali więc trochę nie w sosie, ale było okej. Z kolei Carmen, z różnych względów, jednak się zawinęła. Zostałam z Diego, Paxu, JonAnderem i Gibu i ruszyliśmy nastrój do przodu. Chłopaki zrobili sobie drineczki, ja miałam winko. Na początku było spokojnie. Z czasem ok 23-24 zaczęło przychodzić więcej ludzi :O to tak w hiszpańskim stylu akurat. My też już w coraz lepszych humorach… I na koniec okazało się, że wieczór był super! W pewnym momencie zaczęły się wygłupy, odstawiliśmy z Paxu show ze śpiewem, ja też dorwałam rower gościa, którego jako jedynego tam nienawidzę, to i sobie porobiłam jakieś kółka, poskakałam coś. Diego się ze mnie śmiał, że nagle zaczęłam szybko krążyć wokół nich jak szalona. Zostaliśmy tam ostatecznie bardzo długo, po 4. To był wieczór! Paxi został „capitan latinoamerica” hahah. W busie byłam już strasznie zmęczona, dochodziła 5 rano, więc gdy chłopaki wysiedli ja ogarnęłam, że niby autobus jedzie do domu i że ja zostaję. Oczywiście zatrzymał się na piramidzie, ale stamtąd łatwo coś do mnie złapać. Także nie czekałam bardzo długo jak na porę nocną. Jak już się w końcu wyspałam, uznałam, że jadę zwiedzać. Tym razem padło na Foro Traiano. Niestety miałam obsówkę sporą, bo ciężko mi było złapać Norme, która miała mi oddać pieniądze. Spędziłam w muzeum ok. godzinki, oglądając elementy rzeźb czy ornamentów znalezione na tym stanowisku archeologicznym. W tym samym momencie trafiłam też na wystawę o Napoleonie, która była bardzo ciekawa. Opisana i pokazana w taki sposób, że łatwo przyswajało się informacje. Postanowiłam, że zamiast biec, wrócę tu innym razem, bo dobiegała godzina spotkania z Carmen i ruszenia na Pigneto. Spotkałyśmy się klasycznie na Termini, stamtąd tramwajem skoczyłyśmy na miejsce. Zaczęło się od aperitivu. Byłyśmy tam pierwszy raz. Też ciekawe miejsce, pełne młodych ludzi i barów ze stołami na ulicy. Stamtąd, po wypiciu jednego drinka, ruszyliśmy na placyk w okolicy. Nie było to miejsce podobne do Sanlo – było bardziej kameralne i mniejsze, a ludzie byli bardziej „alternatywni”. Dobrze się tam czułam. Trochę byłam z moją grupą, lecz też muzyka mi średnio pasowała. Nagle slyszę, że jakaś grupka niedaleko odpaliła coś w moim guście, to podeszłam do nich potańczyć. I tak się kręciłam między ludźmi. Carmen też się podobało i zostałyśmy dość długo. Pamiętam, że każdy się dziwił, że my to tak daleko mieszkamy, że autobusami będziemy wracać wieczność. Ale nam to w ogóle nie przeszkadzało. Byłyśmy już przecież po jakiejś dawce alkoholu i dobrej zabawy, wracałyśmy też we dwójkę. Taka droga powrotna zresztą była zawsze dla mnie (poza tym, że męcząca, bo jednak człowiek by poszedł spać) to kojąca. Lubiłam sobie posiedzieć, pozastanawiać się nad czymś, posłuchać muzyki. Zresztą w stanie po imprezowym to i czas jakoś szybciej leciał. I mimo, że musiałam się przesiadać minimum raz i wiadomo, w nocy to można czekać po te 20 minut na busa, i cała droga zajmowała około godziny, to wcale mnie to nie bolało. I ten brak rozkładów to nawet pomagał psychicznie, po prostu sobie stałam i czekałam, nie nastawiałam się, że następny bus za pół godziny i zasnę na przystanku :D Zresztą nigdy chyba pół godziny nie czekałam w nocy na busa. Transport nie z górnej półki w tym Rzymie, ale też nie najgorszy. Anyway, następnego dnia miałam wykład, o którym zapomnialam, to odpaliłam go i poszłam dalej w półsen. Najgorsze było to, że jak wyłączyłam wykład to już tak łatwo nie zasypiałam, jak w trakcie XD Wstałam, uzupełniłam trochę pamiętniczka i uszykowałam się, bo dziś zaproszona byłam na 19 na urodziny Marty do domu jej koleżanki (Marta podkreślała, że prawdziwe urodziny są w poniedziałek 10 maja i jak wtedy ktoś nie złoży życzeń to się obrazi :P haha). Z Martą greczynką jakoś tak szybko złapałam dobry kontakt i czułam się zadowolona, że zostałam zaproszona na urodziny wraz z ludźmi, których znała już od kilku miesięcy (a my to tak z 3 tygodnie). Dom Ines – tej przyjaciółki – był przy samym Termini, więc chociaż szybko i prosto. Wystroiłam się nawet w koszulę i specjalne kolczyki. Dotarłam na czas, znaczy się – za szybko. Pod samymi drzwiami spotkałam Martę, czekałyśmy tam na właścicielkę mieszkania XD przyszła z kolegą i tak sobie w czwórkę ogarnialiśmy. Na taras na dach zanieśliśmy wszystkie rzeczy. W końcu w okolicach 20 zaczęli schodzić się ludzie. Było kilka nowych dla mnie twarzy, ale też kilka znajomych. Jednym z nich był Mario, mój ulubiony włoch :D tak się zawsze do niego zwracam (już wie, że italia mnie czasem irytuje). Mario czasem potrafił odpowiedzieć na narzekania „well, this is italy”, więc zdaje się, że ma chłopak dystans do rodaków :P Spędziliśmy miło czas, śpiewaliśmy sto lat, robiliśmy zdjęcia, znajomi przygotowali też Marcie album ze zdjęciami, do którego się wpisywaliśmy. Było pyszne słone i pyszne słodkie. Wszystko super do momentu, gdy po 22 przyszła jakaś szalona sąsiadka, i mimo, że nie robiliśmy hałasu, tylko sobie siedzieliśmy i gadaliśmy, zaczęła na nas wrzeszczeć jak opętana po włosku i groziła coś o policji. Niby łamaliśmy dwa przepisy – za dużo ludzi i po godzinie policyjnej, ale w zasadzie to nie jest biznes tej kobiety. Ciągle spotykaliśmy się w ogromnych skupiskach ludzi, więc w praktyce nam to nie robiło żadnej różnicy. A wracanie po godzinie policyjnej… to już w ogóle chleb powszedni. We Włoszech policja działa tak samo, jak wszystko inne. „This is Italy”. No ale, trzeba im to oddać – raz na Sanlo to żeśmy uciekali. To była akcja pełna adrenaliny :D W każdym razie po urodzinach ludzie już nie byli w nastrojach na imprezowanie i wróciliśmy do domu. W sumie to nawet się cieszyłam, bo potrzebowałam jednego dnia „odpoczynku”. Następnego dnia postanowiłam wrócić na Foro Traiano. Pochodziłam sobie spokojnie, nie było już wiele do oglądania. Spędziłam tam max godzinę. Potem spacerem przeszłam przez centrum. Udałam się w kierunku Via del Corso, a następnie Panteonu, by tam kupić swoje ulubione Panini (lokal nazywa się Lost Food Factory – moja polecajka! Koszt zależnie 5-7 euro – żeby nie było, to jest całkiem normalna cena). No i again – niedaleko Panteonu jest też wspomniane przeze mnie już 83987 razy Giolitti z najlepszymi lodami na świecie! Zadowolona, z jedzeniem w ręku, poszłam dalej w kierunku Placu Hiszpańskiego, gdzie w tym okresie roku wystawione są na schodach kwiaty wieszczące wiosnę (kwiecień-maj). Podziwiałam je chwilę, kończąc kanapkę, a następnie wsiadłam w metro. Jechałam do nowego miejsca – parku położonego na zachód od Watykanu Pineto. Jeszcze na stacji przy wyjściu złapałam Cipriana. Wysiadłam na stacji Cornelia i od razu mnie zamurowało. To miejsce wydaje się inne, niż moja dzielnica. Jakby bardziej… uporządkowane. Wizualnie bardziej spójne. Miałam wrażenie, jakbym pojechała do innego miasta! Przeszliśmy się z Ciprianem po okolicy, kupiliśmy piwko w markecie i akurat nadjechał Mario. Miał auto, więc wszystko poszło sprawniej. Pojechaliśmy do parku i spacerowaliśmy tam ok. godziny. Park z początku wyglądał jak ogromna połać trawiastej łąki z niewielką ilością małych drzew i krzaków, lecz potem trafiliśmy na iście magiczne miejsce. Drzewa korkowe i inne, bluszcze okalające te drzewa, inna niż nasza roślinność niska. Ciekawe 😉 Wspięłam się na jedno drzewko, poczułam jakąś dziecięcą potrzebę. Siedziałam sobie tam, pijąc piwko. Po niedługim relaksie ruszyliśmy spowrotem, bo był jeszcze plan jechać na Sanlo. Co do parku – nie mogę nie wspomnieć o unikalnym widoku z innej persperktywy na kopułę bazyliki św. Piotra. Oczywiście zrobiłam kilka fotek 😉 Zrobiliśmy szybkie zakupki alkoholowe (zaszalałam i kupiłam jakieś słodkie wino truskawkowe z polecenia Mario i Bellini do Polski z polecenia Valerii) i pojechaliśmy (na szczęście autem) na Sanlo. Dotarliśmy tam koło 20:30 i tego wieczora nie było szaleństwa,wypiłam winko i po 1 wyszłam do domu. Ale i tak przyszło kilka osób i było fajnie, jak zawsze :P Następnego dnia szykował się dzień pełen wrażeń – w parku Borghese jeden z naszych rodaków zainicjował grę we flanki. Ok. 15-stej spotkałam się z Eminem w centrum, by razem przespacerować się do parku. Oczywiście po drodze nie mogło zabraknąć lodów z Giolitti (no przecież są prawie na trasie). Dotarliśmy nieco spóźnieni, ale oczywiście nie był to żaden problem. Na miejscu było już sporo osób, gra robiła furorę. Z czasem oczywiście ludzi jeszcze troszkę przybyło. Ja oczywiście dobiłam samą siebie i przygotowałam się do gry po polsku – kupiłam 4 półlitrowe piwa, jak to się zawsze u nas gra. Kto by pomyślał, że wszyscy inni wpadną na to, by przynieść sobie małe 0,33… Przecież we Włoszech jest to tak pospolite! Oni mają albo 0,33 albo 0,66. Półlitrowe piwo było holenderskie :P No ale cóż, śmieszki heheszki, że Karolina godnie reprezentuje Polskę. Serio, chyba tylko ja i Ciprian, który zawsze nosi w plecaku browary, mieliśmy 0,5… Rozegrało się wiele turniei, ja wzięłam udział w 4 – zgodnie z ilością puszek. Później ludzie zaczęli się rozchodzić, jedna grupka z Eminem, Buse, Mateuszem i innymi poszła jeść. Ja zostałam, grałam chyba jeszcze jedną, ostatnią grę. Potem zebrałam się z Ciprianem i nowo poznanymi osobami – była tam Magdalena z Niemiec, którą poznałam ostatnio na Pigneto, jedna dziewczyna, której imienia niestety nie pamiętam, Alberto – włoch, którego wcześniej widziałam może z raz przelotnie i jego kolega Gabriel z Sycylii. Poszliśmy w stronę Termini, gdzie mieszka Magda. Kupiliśmy w markecie wino i jedzenie i zjedliśmy w domu Magdy pyszne spaghetti. Ja już byłam w „dobrym” nastroju po tych piwkach i odrobinie wina. Potem wyszliśmy i skierowaliśmy się w stronę Sanlo. Ja jednak zmieniłam kierunek, bo się z kimś jeszcze umówiłam tego wieczora. Następnego poranka z rana udałam się na pociąg, który miał nas zawieść do Sant’Oreste, gdzie mieliśmy wspiąć się na Monte Soratte. Z ludzi, którzy późno poszli spać/imprezowali byłam tylko i ja Alberto, także usiedliśmy sobie w pociągu z boczku, drzemiąc po drodze. Mateusz się z nas podśmiewał, że loża martwych ludzi. Ale martwi ludzie szli żwawo :D zaczęliśmy hiking od niepozornej drogi żwirowej. I tak szliśmy, dopóki nie zorientowaliśmy się, że musimy znaleźć jakąś inną, boczną ścieżkę. I wtedy się zaczęło – boczna ścieżka była po pierwsze dość trudna do zauważenia. Po drugie – momentami trudna i niebezpieczna. Droga prowadziła czasem nad spadkiem, a ścieżka usłana była luźnymi kamieniami i osuwającym się spod nóg gruntem. Momenty wspinaczki pod górę także nie były proste – poza momentami osuwającego się gruntu było dużo skał, szło się dość pionowo i trzeba było używać rąk. W upale i pełnym słońcu, z niewielkimi obszarami cienia, taka wspinaczka była trudna nawet dla tych, co się wyspali. Ale mi osobiście dawała dużo satysfakcji! Była to super ciekawa droga, trzeba było się skupiać, jak się stawia kroki. A widoki! Widoki były cudowne. Nie wiadomo gdzie patrzeć – trochę uważać, żeby się nie zabić, a trochę podziwiać. No cudo! Każdemu polecam te traskę (pociąg odjeżdża ze stacji Flaminio – stacja metra A, jedzie ok. 80 minut. Bilet 2,8 euro). Przy okazji roślinność się (wiadomo) nieco różni od naszej, więc dużo satysfakcji dawało podziwianie jej. Wszystko było idealne – zmęczyłam się bardzo, widoki 100/10. No i w końcu – szczyt. A na nim stary klasztorek – niedostępny do zwiedzania, ale można sobie zajrzeć do środka przez szybę i przeczytać info na tablicy (po włosku). No i przez szparkę między szybką a progiem leci cudowne, chłodne powietrze, które uratowało mi życie. No i oczywiście widoki na każdą stronę idealne. Odpoczęliśmy, zdjęcia zrobione, to lecimy na dół. Podczas tej wycieczki gadałam najwięcej z Alberto, a na drodze w dół – Nikitą. Chłopakiem z Rosji. Dopiero co poznałam, ale jest jedną z tych osób, co szybko zaskarbia sobie sympatię – przynajmniej moją! Wesoło nam było, ja, Alberto i Nikita, mi już chyba to zmęczenie i słońce weszło i sobie udawałam samolocik XD a czemu nie, bo zbiegaliśmy z góry. Potem chwilka na ławeczce przed wejściem do miasteczka, napawanie się momentem zakończenia trasy i tym, że zaraz wgryziemy się w pyszną pizzę. Ekipa z przodu już nam się gdzieś w uliczkach zgubiła, więc zanim znaleźliśmy upragnione jedzonko, chwile się pokręciliśmy. Potem trafiliśmy do malutkiego lokalu, gdzie pizzę sprzedała nam pewna pani włoszka. I kurczę, nieważne, że byłam głodna, ale po Neapolu to ta pizza wciąż była najlepszą pizzą romaną! W tym rejonie pizzę robią na grubszym cieście, w Neapolu ciasto uginało się i wszystko spływało, mimo to kocham cienkie ciasto, a pizza wciąż była NAJLEPSZA! (btw. Neapolitański lokal nazywa się L’Antica pizzeria da Michele i znajduje się w pobliżu głównego dworca). Po pizzy pokręciliśmy się jeszcze chwilę po miasteczku (KOCHAM małe włoskie miasteczka, są pełne uroku i spokoju) i czas było biec na pociąg. No bo oczywiście było blisko spóźnienia się, więc my w pośpiechu schodzimy z tej góry… No i okazało się, że pociąg jednak przyjechał nie na czas (ale tylko kilka min spóźniena więc luz). Przy okazji, gdzieś na trasie, zgubiliśmy 2 powolne osoby, które musiały skrócić sobie trasę i prawie nie zdążyły na pociąg, ale wielkim fuksem kilka minut przed pociągiem zgarnął je busik. Także udało nam się wrócić, pociąg spowrotem był bardziej komfortowy (z normalnymi siedzeniami, a nie jak w metrze gdy tu jechaliśmy), co każdego bardzo ucieszyło. Ja z początku miałam trochę energii i chciałam pograć z ekipą w czółko, ale w trakcie zaczęłam jednak przysypiać i zmieniłam zdanie – poszła drzemka. W trakcie zostałam sfotografowana przez Alberto – chyba mam „szczęście” do ludzi robiących mi zdjęcia podczas snu, gdy nie wyglądam jak księżniczka. Tego wieczora niektórzy mieli jeszcze nastrój na Sanlo. Wróciłam zatem do domu, biegiem, prysznic, szybka szamka i jazda. Przy okazji cyknęłam sobie jeszcze fotki swojego spalonego od słońca ryjka i dekoltu, nogi też miałam pięknie zjarane. Byłam zadowolona, że w końcu złapałam trochę słońca, lecz ciało od wysiłku i słońca oddawało wieczorem dużo ciepła, płonęłam. Z racji, że była niedziela, na Sanlo nie przyszło wiele osób – Alberto, Nikita, Mateusz, Kasia i Klara. Ciężko było, bo Klara jest pół niemką – pół polką i bywały momenty, gdy wesołe trio mówiło po polsku, a ja próbowałam inicjować rozmowę po angielsku z pozostałymi 2 osobami nie znającymi języka, przy czym rozmowy polaczków mnie rozpraszały. Ale w końcu udało się to jakoś ogarnąć. Po niedługim czasie zawinęliśmy się do domów. Ja i Alberto w końcu mieliśmy za sobą hiking i ciężkie na wpół przespane na wpół pijane noce. Następnego dnia odespałam nieco i musiałam zrobić coś na wtorek na zajęcia, a że miałam pomysł i sposób, to w zasadzie sprawnie mi poszło i po południu mogłam odwiedzić basków. A we wtorek, 11 maja, miałam w końcu zajęcia i mogłam skonsultować pomysły. Po szybkich konsultacjach musiałam się jeszcze zdrzęmnąć, bo poprzedniego dnia wróciłam bardzo późno od basków, więc nie zdążyłam się zregenerować po hikingu ani trochę. Potem uznałam, że skoczę sobie do Basilica Papale di Santa Maria Maggiore – jednej z czterech bazylik papieskich (lub tzw. większych) wraz z m.in. bazyliką św. Piotra w Watykanie – to jest bazylik z nadanym przez papiestwo tytułem honorowym. W takiej bazylice znajduje się papieski tron i ołtarz rezerwowany wyłącznie dla papieża. Pokręciłam się trochę, miałam szczęście zajrzeć do kaplicy sykstyńskiej (tak, ten kościół ma swoją własną o takiej nazwie), bo jak już zdążyłam się napatrzeć, to akurat pan przyszedł wyprosić turystów i zamknął kaplicę. Kaplica ma groby dwóch papieży – Sykstusa V i Pisua V. Ciekawie wykonane, zawierały płaskorzeźby ze scenami z życia papieży, a także ich figury w specyficznych pozach. Naprzeciw znajduje się druga kaplica o podobnym wystroju i układzie, lecz tam odbywało się akurat nabożeństwo. W bazylice znajdują się freski z V wieku. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie wzorzysta posadzka wykonana w XXI wieku. Przed bazyliką stoi kolumna koryncka sprowadzona tu przez jednego z papieży z Forum Romanum. Generalnie – warto sobie zobaczyć. Dzień był deszczowy, lecz wcale mnie to nie ruszało, deszczyk nadaje uroku 😉. Pod parasolką kroczyłam sobie w stronę (a jakże) Giolitti. Nigdy mi się to miejsce nie znudzi. Przekonałam się też, że mają tam pyszną Cassatę Sicilianę, takie sycylijskie, bardzo słodkie ciasteczko – nie dla każdego, Carmen się wykrzywiła, a ja mam dużą odporność na cukier. Ciastko składało się z biszkoptu, zapewne czymś nasączonego, na to było coś a la polewa, która dla mnie smakowała jakby była zrobiona z białej czekolady, a na to była cukrowa pokrywa – także naprawdę dla amatorów cukru. Z giolitti udałam się do domu basków – no kurczę, jakie te uliczki w deszczu są piękne! Szłam sobie uliczkami getta i zachwycałam się… Następnie, mimo deszczu, udaliśmy się z Diego na Trastevere. Tak wyszło, że sami. Najpierw wstąpiliśmy na Trapizzino (kolejna polecajka, ale bardziej dla fanów mięsa – jest to trójkątna buła wypełniona nadzieniem – klasyczna z kurczakiem jest najlepsza, ja próbowałam jeszcze z ośmiornicą – też całkiem dobra, same warzywa niestety nie polecam; generalnie nie jest to moje ulubione jedzenie, ale moi znajomi się tym zachwycają bardzo, więc co kto lubi). Potem usiedliśmy sobie na ulubionym placyku, tego dnia akurat pustym. Gadaliśmy o wszystkim i niczym, wspominaliśmy stare, dobre czasy :P W międzyczasie Diego zrobił tak bardzo dla siebie typową i tym samym głupią rzecz… Podszedł do nas jeden z tych ulicznych handlarzy plastikowym badziewiem, a Diego jeden jedyny raz dla odmiany, zamiast powiedzieć „no, grazie” powiedział mu „wait” i zaczął oglądać tańczącą, pluszową figurę kota. No i ja się załamałam, ale ten pyta o cenę – 20 euro. To mówi no way i że może dać 10 – co dla mnie i tak było szaleństwem. W końcu, sama nie wiem jak to wyszło, ale Diego dał mu 17 euro… A facet dorzucił mu jakieś kolorowe bransoletki. Oczywiście nikogo nie dziwiło to, co zrobił Diego. Typowym dla tego osobnika są różnorakie niespodzianki dla współlokatorów. I nie tylko. Diego jest po prostu chodzącą niespodzianką i nigdy nie da się sobą znudzić. Z tego co wiem zostawiał reszcie w okresie wielkanocnym „jajka” niespodzianki od zajączka – mógł to być ziemniak pod poduszką, czy też pomarańcza w pralce. No człowiek oryginał, nie ma co. Ale żeby to zrozumieć, trzeba go poznać :P W każdym razie, ja wróciłam z nim do domu na chwilę tylko po to, żeby zobaczyć miny pozostałych. No i nie zawiodłam się, plus udało mi się nagrać tańce na wzór koteczka. Wszyscy koteczka polubili. No to ja spełniona mogłam już wracać do domku, klasycznie było już po 22. Chciałam wracać i się wyspać, bo to jeden z ostatnich dni w Rzymie i miałam już plany na następne 2 dni. Także następnego dnia udałam się na zwiedzanie Castel Sant’Angelo – zamku, który najpierw był mauzoleum cesarza Hadriana, potem w XV wieku dobudowano tam elementy obronne i stał się obronną twierdzą, a następnie na szczycie powstały pokoje papieskie. Gdzieś w międzyczasie było tam też więzenie. Zwiedzanie tego zamku polecam mocno! Informacje są napisane przystępnym angielskim, nieczęsto musiałam sięgać po translator, a historia bardzo ciekawa. No i to co w zamkach jest takie super – widoki. Podobna historia co z Sant’Elmo w Neapolu – no nie mogłam się napatrzeć, znów wpadłam w zachwyt, po raz 982379 w tym mieście. Może po wejściu na kopułę św. Piotra żaden widok nie robi aż takiego wrażenia, ale z kilku jakie widziałam, ten zdecydowanie jest na prowadzeniu. Jak tak się zastanawiam, to ten z Giardini Aranci jest też super. Te 3 w każdym razie trzeba zaliczyć koniecznie, moim subiektywnym zdaniem. Zwiedzanie zajęło mi ok. 1,5 godziny, więc nie jest też męczące. Po wyjściu z zamku jeszcze jeden spacer uliczkami centrum – drogę do Giolitti znam już przecież na pamięć. Zresztą, z zamku jest ona banalnie prosta. Przeszłam się Piazza Navona, by potem złapać 30 do domu. Umówiłam się z Carmen, że wrócę i ciśniemy na zakupy, bo nazajutrz organizowałyśmy wielkiego, pożegnalnego grilla. W sumie miało być ok. 22 osób. Wykminiłyśmy co zrobić, ludzie poprzynosili jakieś mięsa, a Nikita pizzę :D Buse przyniosła też turecką sałatkę – ciekawe, ale muszę przyznać, że nieco dziwne. Była to starta marchewka w takim majonezowo – jogurtowym sosie. Byłam bardzo wdzięczna i szczęśliwa, ludzie zrobili dobrą robotę. Ale o tym zaraz. Po zakupach ogarnęłam się i pojechałam na Pigneto (Carmen na mnie nie czekała, bo miała jeszcze jakiś biznes na mieście). Tradycyjnie, najpierw aperitiv, potem hipsterski placyk. Tego wieczora było suuuper! Dużo gadałam z ludźmi. I długo. A tak się zakręciłam, że do domu to wracałam z 2 godziny, bo ciągle myliłam drogę i uciekały mi busy XD Następnego dnia się wstało i trzeba było szykować na grilla. Ludzie byli zaproszeni na 15, a więc zaczęli schodzić się po 15:30. Ja zrobiłam sos pomidorowy, pyszotka, a do tego ugotowałam (oczywiście, że za dużo) 1 kg makaronu. Sos poszedł, makaron - połowa do wyrzucenia. Do tego zrobiłam papryki z nadzieniem z kuskusu zmieszanego z pomidorami z puszki, mozarellą i przyprawami – nie powiem, ludziom smakowały, byłam z siebie mega dumna. Był jeszcze grillowany bakłażan. A Carmen wykonała ogromną ilość sałatki z makaronem – 3 ogromne michy makaronu z sałatą, pomidorami, oliwkami, ogromną ilością oliwy, przyprawami, serem, kukurydzą, groszkiem i co tam jeszcze weszło. No i to co tam ludzie poprzynosili, mięsa, sałatki, pizzę. Ostatecznie tego naszego jedzenia trochę pozostawało, jeden gar sałatki też poszedł do śmieci : ((((((( Nie udało się przejeść, też dlatego, że ja wyjeżdżałam do Florencji następnego dnia. W każdym razie apropo grilla – byłam prze szczęśliwa! Przyszło dużo osób, na szczęście łącznie chyba nie było aż 22, a bo to jedni się spóźnili, a drudzy to wyszli wcześniej, więc mniej więcej bez tragedii. No i atmosfera była super! Na początku trochę się stresowałam, bywało sztywno nawet, takie miałam wrażenie, ale później każdy się rozluźnił, zaczęliśmy śpiewać i tańczyć. Było coraz lepiej, każdy gadał z każdym, ludzie się bawili. Ja obstawiałam, że ok 18-19 imprezowy humor się udzieli i ludzie będą chcieli iść na Sanlo, a tu wszyscy bawili się do samej 22. Wszystko przeszło moje oczekiwania! No, ostatecznie uzbierała się grupka osób, co to chciała iść na Sanlo, więc zamówiliśmy dwie taksówki i pojechaliśmy. Niestety tam nastrój szybko opadł. Ludzie rozeszli się w przeciągu godziny/dwóch i zostałam sama z Diego. Próbowaliśmy ratować nastroje, ale ja w sumie byłam już też mega zmęczona i śpiąca. Wyszliśmy z Sanlo, przeszliśmy się kawałek. Gadaliśmy o wszystkim na murku, tam, gdzie ostatnio i dopijaliśmy piwo. Niestety ja już wręcz na tym murku zasypiałam… Diego zamówił taksówkę i wróciliśmy do basków. Podobno w taksie zasnęłam i okropnie chrapałam XD W domu byliśmy po 3. Ja padłam praktycznie od razu. Mimo, że Diego gotował makaron, mój organizm wybrał tym razem sen :P Rano zebrałam się do domu i był to dzień ostatecznego pakowania manatków. Najpierw ogarnęła mnie totalna niemoc, nie wiedziałam co pakować, co brać do Florencji, jak co gdzie. Zrobiłam jedzenie i odpaliłam serial. Potem w końcu nieco zebrałam się w sobie. Na szczęście po niedawnej wycieczce do Neapolu mogłam sobie po prostu ściągnąć ubraniowy zestaw, bez zastanawiania się. Zostawiłam więc te rzeczy, które miałam zabrać do Florencji, a resztę zaczęłam upychać w walizkach. Zmotywowało mnie też to, że tego dnia miałam jechać do basków, więc chciałam skończyć szybko. Udało mi się to ogarnąć i w końcu wyjść z domu. Mimo deszczu, poszliśmy sobie na miasto. Najpierw na taki placyk na piwko, potem na Trastevere na Trapizzino i pod most, nad Tyber. My z Gabi miałyśmy ogromne parcie na Giolitti, lecz dobrze nam tam było pod tym mostem, więc spędziliśmy wieczór wszyscy razem. Jedna na koniec, po 21, my się nie poddałyśmy. Uznałyśmy, że spróbujemy, podczas, gdy reszta szła już do domu. Po drodze spotkałyśmy chłopaka z Neapolu, który przyjechał na kilka dni do Rzymu i niestety nie znał nikogo, szukał towarzystwa. Pogadałyśmy z nim chwilę i poleciłyśmy zajrzeć na Sanlo. Same z nadzieją udałyśmy się w stronę Giolitti. Niestety, jak się spodziewałyśmy, było zamknięte, ale szczęśliwie złapałyśmy inne lody. Obok jest lodziarnia GROM – której osobiście nie polecam za bardzo. Oczywiście, o gustach się nie dyskutuje, ale jadłam tam raz i bez szału i porcje małe, a to dość popularna sieciówka. Z kolei obok Gromu, bliżej Panteonu, po skosie z moją ulubioną paninerią Lost Food Factory – jest na rogu jakiś bar z palemką w nazwie, który szczyci się 150 smakami lodów. Nie ufam takim bajerom, więc nigdy ich nie próbowałam. Ale teraz z braku laku dałam szansę – wzięłam smaki czekoladowe, które najtrudniej zepsuć i były bardzo dobre, porcje też nie za małe. Jednak jeśli chodzi o owocowe, czasami można się zawieść (jak w Sorrento), Giolitti nie zawiodło nigdy. Zadowolone z Gabi poszłyśmy na Piazza Navona, a następnie do baskowego domku. Stamtąd złapałam busa. Następnego dnia rano szybka ewakuacja z pokoju, pożegnanie i jazda na pociąg. Niestety – jakoś źle wycyrklowałam czas i na pociąg spóźniłam się… 3 minuty. Byłam mega zła, bo to było bezpośrednie połączenie, które dowiozłoby mnie na godzinę 15. Następny pociąg jechał z Termini o 13 i był przesiadkowy, już wyczuwałam kłopoty. Jednak starałam się zachować humor i udałam się do centrum coś zjeść – tyle dobrego. Oczywiście padło na Lost Food Factory, pewną miejscówkę. Na drugi pociąg się nie spóźniłam. Niestety – jak przewidywałam – spóźnił się pociąg. Nie na początku, lecz w trakcie zebrał jakieś opóźnienia i przez 12 minut opoźnienia ja straciłam kolejną godzinę – musiałam czekać na inny pociąg. I tak z 15 zrobiła się 18. No w końcu dotarłam do tej Florencji, ale cała zła, a na miejscu padało i ja byłam głodna, i nie mogłam znaleźć nic dobrego, szybkiego i taniego (padło z braku laku na obrzydliwego falafela, co nie pomogło). W tym momencie humor mi padł. No i byłam sama. Przed Erasmusem nie wyobrażałam sobie takich wycieczek w dużych grupach (jak w Neapolu było nas chyba 10 czy 11) zawsze wyobrażałam sobie to jako jedną wielką męczarnię i dezorganizację. No i trochę tak jest, ale muszę przyznać, że nie było tak źle. Jeszcze zależy, gdzie się jedzie – Sardynia bez grupy byłaby totalnie nudna, Florencja to zupełnie inna historia. Wszystkie wyjazdy – Neapol, Sardynia, Wenecja, Neapol 2 – wspominam wspaniale. Jednak brakowało mi trochę solo zwiedzania, plus Florencja była dla mnie miastem, które po prostu musiałam zwiedzić po swojemu. Dać sobie wolność skręcenia w dowolną uliczkę bez pytania nikogo o zdanie. Więc zrobiłam to, co zawsze – najtańszy znaleziony hostel (Anamaria przy głównym dworcu – tu znowu daję polecajkę, bo właściciel mega miły, co wieczór oferował wspólną kolację dla wszystkich (był z Rumunii i mówił, że chce też pokazać ludziom swoje przysmaki), wszędzie czysto, pokoje nie za duże – 4 osobowe, przynajmniej mój był taki, ale on sam mówił, że nie robił więcej, bo chciał w miarę komfort zachować, no i plus za lokalizację). Po obrzydliwym falafelu udałam się w stronę słynnej katedry Santa Maria del Fiore i ten widok od razu poprawił mój humor. Jest to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałam. Zresztą, kościoły Florencji mają po prostu prze piękne fasady. Wielbię. Postałam tam chwilę, kontemplując i jedząc ciastka. Potem poszłam dalej i w końcu natrafiłam na spełnienie moich małych pragnień i źródło poprawy humoru – sklep ze słodyczami. Coś tam sobie wybrałam i zadowolona poszłam dalej. Miałam spotkać Cipriana, Mario i resztę ich ekipy. Okazuje się, że zatrzymują się w domu Emmy (historia jej pochodzenia i przeprowadzek była dla mnie bardziej zawiła, ale z tego co pamiętam, urodziła się we Włoszech). Poszłam tam z nimi i spędziłam bardzo miły wieczór pełen rozmów. Emma ugotowała dla całej ferajny pyszny makaron i mimo, że miałam już nie jeść, to jednak trochę mnie skusiło – było to pyszna (CHYBA) Amatriciana…? W jej mieszkaniu było łącznie może z 11 osób :P Ja zostałam jakieś 3,5 godziny, ale w końcu 1:30, ja mam jeszcze pół godzinki spacerku do hostelu – trzeba wracać. Obawiałam się też, że policja jest tu bardziej restrykcyjna (w końcu wysunęliśmy się nieco na północ) jednak szczęśliwie żadnej nie spotkałam. Raz tylko z daleka zamigały mi niebieskie światła, ale na szczęście ja szłam w innym kierunku, gdy przejeżdżali, nie zwrócili na mnie uwagi. No i teraz w hostelu mission impossible – wejść, wygrzebać rzeczy z plecaka i nikogo przy tym nie obudzić. Mniej więcej się udało, ale następnego dnia okazało się, że jednak ktoś miał słaby sen… A ten ktoś to Jimmy. Jimmiego poznałam rano przy okazji odsuwania żaluzji. Nie zauważyłam, że ten jeszcze spał i będąc pewna, że nikogo już w pokoju nie ma, zaczęłam je otwierać. Nagle widzę budzącego się przystojnego blondyna. Zaczynam go przepraszać, ale on na luziku mówi „nie ma sprawy, i tak powinienem już się zwlec z łóżka”. Było ok. 9 rano. No i tak jakoś naturalnie zaczęliśmy sobie gadać, jakbyśmy się już znali. Dowiedziałam się, że Jimmy jest niemcem. Robił 4 miesiące wolontariatu w Portugalii, a potem wpadł na genialny pomysł kupna roweru i objechania Europy. I tak sobie jedzie, przejechał Hiszpanię i w tym momencie spotykamy się we Florencji. Gadamy sobie tak dalej, jakoś nie możemy przestać :P W kuchni odpala muzykę – no kocham ten typ! Niestety czas gonił i powolne pogaduszki się kończyły, ale oboje ustaliliśmy, że spotkamy się jakoś po południu. Ja uciekłam się szybko wyprysznicować i w drogę. Plan na dziś to były ogrody Boboli i Galeria Uffizi. Poleciałam do ogrodów, oczywiście spóźniona, ale kto się tym w sumie przejmował. Na wejściu spotkałam jeszcze Normę i francuską ekipkę. Przyłączyłam się na chwilę, lecz potem jednak zmieniłam plan, bo czas mnie trochę gonił, a wiadomo jak to z grupą… Także napisałam Normie wiadomość, że ich zgubiłam i lecę do muzeum. Po ogrodach się chwilę pobłąkałam i powiem tak – za 3 euro, które miałam jako student architektury, czyli najtaniej jak się da, to i było warto. Było ładnie. Ale jeśli miałabym płacić nie wiem, 16 euro (nie znam pełnej ceny w sumie) to chyba bym nie poleciła. Lepiej sobie zwiedzić jakieś pałace, których w Florencji nie brakuje. Chyba, że ktoś bardzo kocha ogrody. Albo po prostu lubi zieleń i potrzebuje relaksu. Tu już też zależy kto jak bardzo jest bogaty :P Po ogrodach idę sobie uliczkami i rozglądam się za jedzeniem. Na śniadanie wjechała mała owsianka i zaczynam przymierać. Niestety, w odróżnieniu od Rzymu, ciężko tu o pizza tagliata (pizza krojona) nie zauważyłam też wielu barów, aczkolwiek jakieś są. Jest multum restauracji i cukiernii. Przechodzę przez Ponte Vecchio w kierunku Uffizi. Tam przeszłam przez Piazza Uffizi, następnie dotarłam do Piazza della Signoria. Rozejrzałam się i zobaczyłam sporą kolejką i szyld „panini”. Znalazłam miejsce! Podeszłam do kolejki, spytałam pani, jakie tu mają ceny. Ok. 6 euro – spoko. Za swoje panini z mozarellą, pomidorem, sałatą i kremem z karczochów zapłaciłam 5. Mimo, że byłam już spóźniona, nieśpiesznie jadłam kanapeczkę, siedząc na Piazza Uffizi. Potem udałam się na zwiedzanie. Galeria zawiera dzieła XV – XVI wieczne. Są tam Boticelli, Caravaggio, Michelangelo, Rubens… Niestety trochę się sobą rozczarowałam. Zazwyczaj idąc do muzeum tryskam ciekawością i energią. Tym razem galeria szybko mnie zmęczyła. Dzieł był OGROM. Ale to co było z początku żmudne – same dzieła sakralne, 99% to madonna z dzieciątkiem. Później zaczęło się trochę w końcu różnorodnie, ale po pierwszej godzinie szczerze miałam dosyć. Tego dnia też moje plecy zdecydowały, że sobie będą boleć w trakcie zwiedzania, więc tym bardziej chciałam już tylko jak najszybciej skończyć. Mimo, że wiele obrazów naprawdę wzbudziło moje zainteresowanie i zachwyt. Dla miłośnika sztuki ta galeria to będzie mekka, dla zwykłego śmiertelnika – przede wszystkim zobaczyć „obowiązkowe” pozycje, bo dzieł jest tak wiele, że naprawdę szybko się zmęczy. Mi zwiedzanie zajęło ok. 2 godziny, ale na końcu to już naprawdę miałam tempo ekspresowe. Nie przyglądałam się, tak jak na początku. Pierwsze piętro, pierwsze skrzydło – 1 godzina, drugie skrzydło już tylko pół godziny, potem dolne piętro całe – 1 godzina. Po 16 wyszłam z galerii i uznałam, że idę do hostelu odpocząć, napić się herbaty i zdecydować co zrobić z dniem jutrzejszym. Gdy weszłam Jimmy ze swoimi przyjaciółmi akurat wychodzili. Ja na spokojnie, posiedziałam sobie i pozastanawiałam się. Ostatecznie na następny dzień miałam tylko zaplanowy rano Mercato Centrale i kopułę Brunelleschiego na 12:45. Po zwiedzaniu Galerii Uffizi uleciały ze mnie wszelkie chęci na zwiedzanie czegokolwiek więcej nazajutrz, wiedziałam też, że chcę po prostu wrócić i spotkać się z Gabi, Michelem, Diego, Oli i Paxu ostatni raz przed wyjazdem. No i Martą. Po zrobieniu planu, że po kopule to ja już raczej wracam do Rzymu, wyszłam z hostelu w poszukiwaniu kolejnego jedzenia i potem chciałam udać się na Piazza Michelangelo. Kręciłam się nieśpiesznie. Znalazłam dobre panini – i tym razem pozwoliłam sobie na „szaleństwo” i spytałam sprzedawcę o specjał – a że był z salami, no to dziś jest dzień salami. Trzeba spróbować. Potem odezwał się Jeremy, że on już skończył swoje rzeczy i by się przyłączył do mnie na Piazza Michelangelo. Ale że na razie idzie do hostelu, a że ja miałam czas i i tak szłam w jego stronę i musiałam do łazienki, to po prostu tam się spotkaliśmy. Pogadaliśmy chwilkę i ruszyliśmy. Zależało mi na złapaniu ostatnich promieni światła, więc trochę go musiałam pośpieszać (uff, jak wolno on szedł… dostawałam szału haha). Ale zrozumiał to, przyznał mi rację i szedł już żwawiej. Powiedziałam, że spowrotem tempo ślimaka może być, I don’t care, ale teraz musimy złapać widok. No i maszerowaliśmy tak, dyskutując. Wspinamy się, jest bardzo ciepło, troszkę pada. Ten ciągły deszcz przez te dwa dni pobytu w zasadzie to mnie ratował – i tak było gorąco, więc ten lekki deszczyk dawał ulgę. Był to naprawdę leciutki deszczyk, że ja byłam tylko wilgotna i było mi chociaż chłodniej. Wtedy też nam on nie przeszkadzał. Staliśmy tak podziwiając widok i nadając żarliwie. Zeszło nam tam na pewno ponad pół godziny, może godzina, aż nagle słyszę wołanie „Karolina!”. To moja ekipa z wczoraj! Powiedzieliśmy sobie cześć, chwilę pogadaliśmy, Jeremy z Andreasem (mogli sobie poszprechać po niemiecku), ja z Mario. Ugadaliśmy się, że jutro wracamy razem pociągiem o 15. Potem ekipa się zebrała na busa, a my niedługo po nich też. Ale już teraz powoli. Schodziliśmy sobie jakimiś ciemnymi schodami, szliśmy wzdłuż rzeki. Po drodze spotkaliśmy ekipke czekającą na busa :P oni pojechali, my kontynuowaliśmy spacer. I to było takie cudowne. Co prawda po 22, ale kto by się przejmował. Widywaliśmy ludzi na ulicach i to wcale nie tak mało, jakby mógł wskazywać fakt, że była godzina policyjna. Jak ja uwielbiam nocne spacery! Miasto jest wtedy takie ciche i spokojne... Nieśpiesznie szliśmy w stronę hostelu. Jeremy zamarzył sobie coś słodkiego i mówię mu, że jedyną nadzieją będzie otwarta bangla. Nie wierzył, że coś znajdziemy, ale znaleźliśmy – od czego sa bangle. Potem odbiliśmy na chwilę na jakiś placyk. Zawróciliśmy w stronę hostelu. Oboje mieliśmy jeszcze jakieś nastroje na imprezę czy coś, ale z drugiej strony wiadomo było, że jak już wejdziemy do hostelu, to nie wyjdziemy. No i tak się stało. Jednak też byliśmy śpiący. Zrobiłam herbatę, pogadaliśmy chwilę z ziomkiem z Portugalii w kuchni i lulu. A i jeszcze Mario napisał do mnie, co bym z nim nie poszła spróbować jutro przed Duomo tradycyjnego dania regionu – bistecca fiorentina (czy jakoś tak). Oczywiście, że jest to totalne odejście od moich idei, ale znów powzięłam zasadę, że jak spróbuję raz, to świat się nie zawali (ostatecznie wyszło na to, że stek jest tak ogromny, że sam Mario nie podołałby i mięsko trafiłoby do kosza – co jest jeszcze gorsze). A Mario bardzo zależało, by ktoś z nim poszedł. Tak więc ustawiliśmy się na 12. Od rana pomogłam wydostać się Jeremiemu z hostelu z tobołami. Przeszliśmy się chwilę po centrum – ja przed spotkaniem z Mario chciałam wpaść na Mercato Centrale, a Jeremy niestety musiał szukać szpitala – na szczęście nie groźna zatyczka w uchu. Rozstaliśmy się przed budynkiem marketu. W środku przeszłam się pośpiesznie, co by zasmakować atmosfery i udało mi się kupić ładnie wyglądające, czekoladowe babeczki! Zadowolona lecę spotkać się z Mario – restauracja była zaraz obok. Po niedługim czasie dostaliśmy danie – ogromy kawał krowy, która to podobno jest jakimś unikalnym lokalnym gatunkiem. Do tego karczochy 😍 dziwnie mi się jadło to mięso… Ale trochę pomogłam Mario i z przepełnionym brzuchem pobiegłam – oczywiście spóźniona – na kopułę Santa Maria del Fiore. I uwaga – miałam po prostu szczęście, że mamy pandemię i nie ma za dużo ludzi. Czytałam, że w normalnych czasach spóźnialskim wizyta przepada. Ja, z dwoma plecakami, twierdząca, że dopiero co wyszłam z pociągu i się zgubiłam, dlatego się spóźniłam, w czasie pandemi, gdzie kolejka jest pewnie 2 razy mniejsza – weszłam i to w sumie bez problemu. Nawet nie musiałam się jakoś rozwlekle tłumaczyć – pan machnął ręką. No i jest to obowiązkowy punkt programu we Florencji – choć niestety droga rozrywka, kosztowała mnie 25 euro. Wchodzi się na genialną konstrukcję – Brunelleschi miał na nią unikalny, innowacyjny sposób, który ograniczył koszta i zużycie materiałów, a co więcej – zaprojektował też urządzenia potrzebne do budowy. Jest to dzieło inżynieryjnego geniuszu. Wystrój wnętrza jest dość skromny, lecz kopuła pokryta jest imponującym malarstwem z obrazami nieba i piekła. W miejscu zwróconym ku wzrokowi wchodzącego do kościoła namalowana jest postać Jezusa. Dalej wchodzi się na szczyt – latarnię. Z niej roztacza się piękny widok na całe miasto. Po chwili kontemplacji pani wyprasza na dół. Weszłam jeszcze do kościoła, by zobaczyć wnętrze z innej perspektywy. I tak dobiegła końca wycieczka – teraz już tylko na dworzec i cieszyć się, że pociąg jest bezpośredni – choć i co z tego, gdy i tak złapał opóźnienie prawie godzinę, na szczęście zszedł do pół godziny… Podróż z Mario zleciała przyjemnie. Przy pożegnaniu tylko ugadaliśmy się, że następnym razem w Rzymie to ja (w zamian za steka) robię pierogi. I boję się jak to wyjdzie… Najwyżej poproszę mamę o gotowe ciasto na drogę XD Ostatni wieczór chciałam wykorzystać na maksa z moimi znajomymi – w końcu nastepnego dnia miałam już lot do Polski. Na Termini spotkałam się więc z Martą. Nagadałyśmy się w drodze na Trastevere, gdzie spotkałam moją hiszpańską ekipę – typowo dom basków plus Darla, Maria Edu i ich znajomi. Długo tam nie zabawiliśmy – odkąd przyszłam to może z 30 – 40 minut. I po kolei się zawijali, baskowie poszli robić kolację, reszta do domu. Ja z Diego doszliśmy chwilę później do domku. Paxi zrobił na ostatnią wieczerzę NAJLEPSZĄ lazanię, jaką jadłam. Miszcz Paxu! I tak sobie siedzieliśmy, każdy z pełnym brzuszkiem zadowolony. I nagle Olivia wchodzi z kolorowym – tęczowym pakunkiem. No i ja na wstępie się pobeczałam. Się ze mnie śmiali, że może najpierw otwórz. Ale dobra, naprzytulane, otwieram – a tam pluszowy berneńczyk XD Wybór prezentu - to było między nami – ale prezent trafiony! I tak jak przeczuwałam, pomysł był Paxiego. No ja się rozkleiłam. Ogólnie niedługo żeśmy posiedzieli – najwytrwalszy oczywiście był Diego. Rano ostatnie przytulaski i kolejny prezent – tym razem od Gabi. No i znowu się rozkleiłam – Gabi podarowała mi girlandę ze zdjęciami. Wybrane piękne momenty Erasmusa… Jak to obejrzałam to mi znowu łzy poszły. Ciężko mi było wyjść. Ale trzeba było. Szybko druknąć papiery covidowe i do mieszkania po walizki. Jeszcze musiałam się troszkę przepakować. A jak ciężko było to wszystko upchać! I Carmen z Davidem mi pomogli to tachać na przystanek… Całe szczęście, bo na lotnisku okazało się, że waga bagażu (obie walizki i plecak) to było łącznie ponad 40 kg. Ja się łamałam. Ogólnie to duża waliza ważyła 27 przy limicie 20, więc oczywiście było otwieranie na środku i wyciąganie kurtek i rzeczy na siebie. Ostatecznie zamiast 66 euro zapłaciłam 22 :D Ale wyglądałam jak uchodźca z toną rzeczy w ręku i pluszowym pieskiem za pasem. I na domiar złego rączka w walizce mi się zepsuła i nie chciała się wsunąć do środka. No generalnie wszystko „super”… Lot trwał zaledwie dwie godziny i na szczęście je przedrzemałam, to zleciało szybciej. Wszystko mnie od siedzenia bolało. Zawalona rzeczami z plecakiem pod nogami nie miałam nawet zbyt wiele możliwości zmiany pozycji. Od lewej dawało słońce, i to tak, że okno się nagrzało i parzyło. Marzyłam tylko o lądowaniu. Wytaśtałam się jakoś, znowu na lotnisku pakowanie do walizek. Wsiadłam do busa do Modlina i już nawet kostka na dwrocu mnie wkurzyła – była strasznie nierówna, ciągnięcie 30 kilogramowej walizki wydawało się mission impossible. Klnęłam na głupich, niewykształconych projektantów – no po coś te studia się robi, żeby takie podstawy ogarniać! Myślałam, że wyjdę z siebie. Ale to nie koniec, bo w Warszawie przejścia podziemnie i naziemne też mnie zawiodły. W duchu klnęłam jeszcze na Warszawę – i tak już nie lubię tego miasta, w tamtym momencie pałałam czystą nienawiścią. Bo dworzec i okolice też zaprojektowane z dupy, że osoba z wózkiem lub 40 kg bagażu umęczy się i straci 2x więcej czasu. Nosz kurna mać! Już miałam wszystkiego po dziurki w nosie. Dotarcie na przystanek to było przecież mission impossible. A jak w końcu dotarłam to odetchnęłam i całe kurna szczęście, że u mojej siostry był kolega, co to pomógł walizę wtachać na 4 piętro. Bo już bym chyba tylko usiadła i zaczęła płakać. Szczęśliwie byli u Basi znajomi, to wieczór był dobry. Humory nam dopisywały i był to taki plasterek na oficjalnie najgroszy dzień roku (przynajmniej dotychczas, ale wątpie, żeby coś go jeszcze pobiło). Następnego ranka po śniadaniu na pociąg i w końcu o 15 byłam w domu! No myślałam, że już się nie doczekam XD
18 maja 2021 – mój pobyt we Włoszech oficjalnie dobiega końca. Ale to nie koniec! Niedługo jadę odwiedzić znajomych :D to trzyma mnie przy życiu. I mnogość rzeczy, które ogarniam po przyjeździe – nie mam czasu się smucić! I to jest najważniejsze 😉
Rome
Lasciando la tua email puoi essere il primo a sapere quando Pamiętnik z Rzymu pubblica notizie e promozioni. Il tuo indirizzo email non verrà utilizzato per nessun altro scopo e potrai annullare l'iscrizione in qualsiasi momento.
I Viaggi di Adriano. Le tue visite guidate a
Via Abigaille ZanettaItaly beyond the Colosseum, Pizza and Michela
Piazza della Rotonda