Kasia & Jacek trekkingowo

Kasia & Jacek trekkingowo Podróże, trekking, góry, fotografia

Śladem Inków – Altiplano Z Puno do La Paz gdzie mieliśmy się przesiąść w dalszą podróż do Uyuni zmierzaliśmy wzdłuż zach...
28/04/2017

Śladem Inków – Altiplano

Z Puno do La Paz gdzie mieliśmy się przesiąść w dalszą podróż do Uyuni zmierzaliśmy wzdłuż zachodnich brzegów Titicaca. Po drugiej stronie na horyzoncie malował się nam fantastyczny widok ośnieżonego pasma Cordillera Real jednego z najwyższych i najpiękniejszych w Andach. Na granicy z Boliwią w miejscowości Desaguadero doznaliśmy szczególnego rodzaju emocji. Na budynkach manekiny wisielców z tabliczkami na szyi ostrzegały przed łamaniem prawa a dojście do odprawy po stronie boliwijskiej wymagało dużej ostrożności by nie zostać ugryzionym przez biegające tu bezpańskie psy. Dodam, że nie wszyscy mieli szczęście przejść cało. Kiedy już z ulgą czekaliśmy w odrapanym budynku bez okien w długiej kolejce po pieczątkę w paszporcie pomyślałem sobie… no to jesteśmy w Boliwii!?

Do La Paz wjeżdżaliśmy przez największą i najbiedniejszą dzielnicę El Alto, położoną najwyżej bo na wysokości 4150 m n.p.m. Stąd z nad krawędzi przepaści rozpościera się oszałamiający widok na miasto, które położone jest w głębokim kotle pomiędzy szczytami pasma Cordillera Real a różnica wysokości pomiędzy najniżej a najwyżej położonymi dzielnicami wynosi aż 900 m. Wysokogórski suchy, zwrotnikowy klimat sprawia, że jest tu dość zimno przez cały rok o czym szybko mogliśmy się przekonać już na miejscu. Główny terminal autobusowy nie przywitał nas przyjaźnie a to za sprawą dużych rozmiarów ażurowej konstrukcji hali przez co nieustannie hulają tu zimne przeciągi i o przeziębienie nie trudno. Dlatego też czym prędzej mając kilka godzin wolnego czasu zdeponowaliśmy plecaki w przechowalni i udaliśmy się zwiedzać miasto.
Wieczorem wsiedliśmy do autobusu z miejscami lezącymi i ruszyliśmy do Uyuni położonej na samym skraju największej solnej pustyni świata Salar de Uyuni. Przed nami było 600 km jazdy z czego 230 km drogą bez asfaltu. Zastanawialiśmy się jak to będzie dalej z tą podróżą kiedy nasz autokar zepsuł się jeszcze zanim na dobre wyjechaliśmy z miasta. Nie przypuszczałem, że jest to możliwe ale tym drugim zastępczym nadrobiliśmy 2 godzinne opóźnienie i punktualnie o 6 rano po 8 godzinach jazdy byliśmy w Uyuni. To małe miasteczko już na pierwszy rzut oka wygląda jakbyśmy znaleźli się gdzieś na końcu świata. Pomimo tego, że cały czas świeciło tu słońce to duża wys. 3700 m.n.p.m, bardzo surowy klimat z niskimi temperaturami i zimnymi wiatrami sprawiały, że nasze samopoczucie znacznie odbiegało od komfortowego. Większość turystów w Uyuni uskarża się na przeraźliwe zimno w pokojach hotelowych i zimną wodę ale nam na przekór wszystkim i wszystkiemu trafił się dość niezwykły hotel. W kapsułowych pokojach usytuowanych na poddaszu budynku stacji kolejowej było bardzo gorąco!. Żar z rozgrzanego dachu przenikał do wnętrza i przypominał bardziej piekło na ziemi niż pokój hotelowy. Pierwszego dnia w jednym z lokalnych biur tak jak większość tu przyjezdnych wykupiliśmy 3 dniową wycieczkę na płaskowyż Altiplano. Ta niesamowita kraina na południowo zachodnich krańcach Boliwii to pustynne w większości bezludne tereny położone na dużych wysokościach, z niezwykłymi formacjami skalnymi, strzelistymi wulkanami, podziemnymi wyziewami, kolorowymi lagunami i wyschniętymi słonymi jeziorami.

Z Uyuni wyruszyliśmy w 6- cio osobowej międzynarodowej ekipie na pokładzie Toyoty Land Cruiser 4x4. Kierowaliśmy się na południe gdzie stykają się granice Boliwii, Chile i Argentyny. Przed nami do pokonania było 1200 km w większości bez dróg przez dzikie pustkowia! Po drodze mijaliśmy małe laguny i wyschnięte słone jeziorka nazywane tu salarami . Krajobrazy nie z tej ziemi! Jeszcze pierwszego dnia pod wieczór dotarliśmy do niezwykłego miejsca nad Lagune Verde o turkusowym kolorze wody z górującym po drugiej stronie wyniosłym, stożkowatym wulkanem Licancabur 5920 m.n.p.m. Chociaż nasz kierowca zapewniał nas, że najciekawsze rzeczy dopiero przed nami to wyglądało to tak , jakbyśmy już przenieśli się gdzieś na inną planetę. Kolejny dzień rzeczywiście przyniósł jeszcze większe wrażenia! Zobaczyliśmy Lagunę Colorado najpiękniejszą ze wszystkich o niezwykłym czerwonym kolorze wody, w której brodziło tysiące biało- pomarańczowych flamingów. Widok zapierał dech w piersiach! Niestety na robienie zdjęć mieliśmy bardzo mało czasu nad czym stale ubolewałem. Dalej przemierzaliśmy coraz bardziej strome i kamieniste odcinki trasy przez góry i skalne wąwozy. Na otwartym płaskim terenie często towarzyszył nam widok fatamorgany. Nie raz byliśmy pełni obaw czy nie utkniemy gdzieś w tym skrajnie trudnym terenie daleko od ludzkich osad ale na szczęście nasz kierowca i pancerna Toyota spisywali się znakomicie. Swego rodzaju atrakcją okazały się noclegi w położonych na środku pustyni solnych hotelach w nieogrzewanych pokojach gdzie temperatura spada poniżej zera a światło gaśnie już o godz. 22.00.! Ostatniego dnia jeszcze przed świtem dotarliśmy na Salar de Uyuni, żeby zobaczyć największą solną pustynie Świata o wschodzie słońca! Niesamowite przeżycie! Salar de Uyuni jest pozostałością po dawnym słonym jeziorze. Jego powierzchnia to ponad 10 tys.km². Cały obszar jest idealnie płaski a powierzchnie tworzy solna skorupa dochodząca do 10 m grubości. Jak bardzo oślepiający jest Salar mogliśmy się przekonać gdy promienie słoneczne zaczęły się odbijać od jego przeraźliwie białej powierzchni. Prawie na samym środku Salaru znajduje się piękna wyspa Isla Incahuasi porośnięta lasem olbrzymich kaktusów dochodzących do 4m wysokości. Po 2 godzinnym trekkingu po tej niezwykłej wyspie udaliśmy się na jedyny w swoim rodzaju plener zdjęciowy. Mogliśmy się przekonać jak pomysłowo można wykorzystać fantastyczną perspektywę na tak dużej i idealnie płaskiej powierzchni. Świetna zabawa, której oddają się chyba wszyscy odwiedzający Salar. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze nieopodal Uyuni gdzie znajduje się niesamowite miejsce z iście surrealistyczną scenerią! To cmentarzysko starych pociągów zatopionych w pustynnych piachach Altiplano. Chociaż byliśmy już bardzo zdrożeni trudami to moja Kasia dała się jeszcze namówić na kilka zdjęć w roli maszynistki parowozu. Następnego dnia z małego lotniska w Uyuni odlecieliśmy szczęśliwi samolotem do La Paz a razem z nami niezapomniana przygoda! Cdn…

Śladem Inków – TiticacaPo zdobyciu wulkanu Chachani pożegnaliśmy naszą przyjazną i piękną Arequipę i wyruszyliśmy dalej ...
27/01/2017

Śladem Inków – Titicaca

Po zdobyciu wulkanu Chachani pożegnaliśmy naszą przyjazną i piękną Arequipę i wyruszyliśmy dalej na południe w kierunku granicy z Boliwią. Na trasie naszej podróży znalazło się legendarne Titicaca. Kto nie słyszał o tym miejscu ? Pamiętam jeszcze z lekcji geografii o tym niezwykłym i tajemniczym jeziorze, które jawiło mi się wtedy tak odległe, że wręcz nierealne. Jak głosi legenda Titicaca było kolebką inkaskiej cywilizacji chociaż wody i wyspy jeziora były już wcześniej czczone przez Indian Ajmara. Jest najwyżej położonym (3856 m n.p.m.) żeglownym jeziorem świata a jego powierzchnia przekracza 8 tys. km². Niemal przez sam środek jeziora przebiega granica pomiędzy Peru a Boliwią.

Do miasta Puno, które położne jest nad samym jeziorem dojechaliśmy już późnym wieczorem. Następnego dnia popłynęliśmy małym statkiem na słynne Islas de los Uros. Te pływające wyspy zbudowane z trzciny były kiedyś zamieszkane przez Indian z legendarnego plemienia Uro, stąd właśnie wzięła się ich nazwa. Gdy Indianom zagrażało jakieś niebezpieczeństwo ze strony innego plemienia , po prostu odpływali w inną część jeziora. Obecnie prawie wszystkie wyspy Uros w zatoce Puno zmieniły się w jeden wielki skansen i są dużą atrakcją turystyczną i przez to, że dość mocno skomercjalizowaną, nie zrobiły na nas większego wrażenia. Tym bardziej, że już od samego rana nad jeziorem unosiły się dymy ze spalanych traw zasnuwając coraz bardziej niebo i skutecznie zasłaniając słońce nad całą okolicą!

Peruwiańczycy jakoś niebywale osobliwie podchodzą do tematu ochrony środowiska. Nie raz podczas naszej podróży widzieliśmy takie praktyki wypalania ziemi co budziło nasze zdziwienie a nawet szok kiedy zobaczyliśmy palącą się niemal do połowy górę o wysokości ponad 5.000m. Szkoda nam było, że nie możemy zostać tu dłużej niż ten 1 cały dzień, który zaplanowaliśmy. Niestety nie mieliśmy już na tyle czasu, żeby popłynąć i zobaczyć piękne naturalne wyspy Taquile i Amantani oddalone od Puno aż o 40 km, gdzie ludzie żyją jak dawniej w swoim naturalnym środowisku. Cdn...

Śladem Inków – Chachani Nie wiadomo czy inkowie weszli kiedyś na ten wulkan ale skoro weszli na sąsiedni  Ampato gdzie z...
15/01/2017

Śladem Inków – Chachani
Nie wiadomo czy inkowie weszli kiedyś na ten wulkan ale skoro weszli na sąsiedni Ampato gdzie znaleziono słynną Juanitę to kto wie…?
Następnego dnia po powrocie z Kanionu Colca dostajemy informację z biura, że znalazła się trzecia chętna osoba do zespołu na Chachani i dzięki temu jest wymagane minimum, żebyśmy mogli zdobywać wulkan z przewodnikiem. Czekaliśmy na tę wiadomość i do końca nie byliśmy pewni czy w ogóle będziemy mieć na to szansę. Tak naprawdę, dopiero teraz dociera do nas, że zaplanowany najważniejszy punkt naszej wyprawy staje się faktem. Do tej pory w świadomości mieliśmy to jako dalszą lub bliższą przyszłość a tu już, teraz!… wulkan Chachani o wysokości 6075 m n.p.m. czeka! Zostaje nam jeden dzień na mentalne przygotowanie. Nawet nie przypuszczałem, że będą nam przy tym towarzyszyć tak ogromne emocje ! Kasia ma mnóstwo wątpliwości, czy damy radę i jak to będzie ? Na szczęście wbrew przewidywaniom noc przesypiamy spokojnie i co bardzo ważne rano jesteśmy wypoczęci.

O godzinie 10 rano przyjeżdża po nas terenowa Toyota Land Cruiser 4x4. Kierowca zawozi nas do biura, które specjalizuje się w organizowaniu wypraw na najwyższe wulkany. Tutaj poznajemy naszego przewodnika Angela i naszego towarzysza wyprawy Patryka z Francji. Po przekazaniu informacji o naszych przygotowaniach aklimatyzacyjnych, wypełnieniu ankiet i dokładnym skompletowaniu sprzętu pakujemy się i ruszamy w drogę! Jest ciepło i jak zwykle nad Arequipą bezchmurne, turkusowe niebo ale tam wysoko w górze zwłaszcza w nocy warunki będą trudne i pewnie nie raz trzeba będzie zacisnąć zęby. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów bardzo dobrą asfaltową drogą nasza Toyota wjeżdża teraz na pustynne bezdroża. Pierwszy raz w życiu jedziemy w tak ekstremalnym terenie. Tu musi być pancerne zawieszenie, stwierdzam gdy nasz samochód podjeżdża pod coraz to większe wzniesienia, które z pozoru wydają się nie do pokonania. Nie ukrywam, że jest w tym trochę frajdy! Po ponad 2 godzinach jazdy docieramy do przełęczy na wys. 4900 m n.p.m. Wkoło surowy iście wulkaniczny krajobraz w żółto ceglastym kolorze. Zakładamy nasze ciężkie transportowe plecaki i idziemy do Campu pod Chachani położonego na wysokości 5200 m n.p.m. Ścieżka trawersuje zboczem pośród fascynujących swym wyglądem zielonych Yaret przypominających kamienie obrośnięte mchem. Te niezwykłe, piękne Yarety to wiecznie zielone byliny występujące tylko tu w Andach na tych wysokościach a ich wiek szacuje się często na ponad 3000 lat. Podejście nie jest strome ale dość ciężkie zważywszy na wysokość, na której się znajdujemy i plecaki transportowe, które dają się nam we znaki. Jak się jednak okazuje odcinek z przełęczy do campu pokonujemy w 1 h czyli o połowę krótszym czasie. Teraz zasłużony odpoczynek! W bazie zajmujemy 1 z dwóch namiotów 2 osobowych, pozostawionych tu przez poprzednią ekipę. Pomyślałem, że będzie to najwyższa w naszym życiu sypialnia położona na 5200 m. Samopoczucie jak do tej pory rewelacyjne dlatego korzystamy z rady naszego przewodnika Angela i jeszcze przed wieczorem w ramach lepszej aklimatyzacji robimy spacer i dodatkowo jakieś 150 m przewyższenia. Jest piękne popołudnie, fantastyczne widoki i chciałoby się wychodzić jeszcze dziś. Robimy zdjęcia z yaretami i schodzimy do obozu. Ok. godz. 18 zachodzi słońce i szybko robi się zimno. Po kolacji w namiocie kuchennym omawiamy z Angelem plan wyjścia na szczyt. Patryk próbuje przeforsować wyjście na wschód słońca ale pozostaje osamotniony w tym pomyśle i Angel decyduje, że wychodzimy o godz. 2 lub 3 w nocy w zależności od warunków. Planowy czas wyjścia 6-7 h. Pomimo tego, że Chachani jest uważany za jeden z łatwiejszych sześciotysięczników na Świecie to na szczyt nie wychodzi ok 40% uczestników wypraw. Musimy to brać pod uwagę bo nigdy nie wiadomo jak zachowają się nasze organizmy na tak dużej wysokości. Ok godz. 19.30 chcemy się położyć spać ale zaczynają nas boleć głowy i Angel doradza nam spacer wokół namiotu, który o dziwo pomaga. Jest coraz zimniej! Wchodzimy do naszych puchowych śpiworów do -36 C. wkładamy do środka baterie, buty i butelki z wodą, żeby nie zamarzły. Pełen komfort gdyby nie to, że ból głowy wraca i jest coraz większy! Próbujemy zasnąć ale się nie da! Wzmaga się wiatr i szarpie namiotem! Po 2 godz. takich męczarni zauważam, że mojej Kasi udało się jakoś zasnąć. Nagle wiatr cichnie. Nie wiem dlaczego ale dopiero teraz zażywam tabletkę przeciwbólową i też zasypiam.

To szczęście nie trwa jednak długo. O godz. 1.30 Angel nas budzi. Jest bardzo zimno ale nie ma wiatru i głowy nie bolą. Jemy szybko śniadanie i o godz. 2.10 przy świetle czołówek ruszmy w górę. Podchodzimy bardzo powoli równym tempem. Pierwszy odpoczynek po 45 min. Jest tak zimno, że po 5 minutach trzeba ruszać dalej, żeby się nie odmrozić. Kasia ma słabe krążenie w stopach i musi włożyć do butów wkładki rozgrzewające. Cały czas podchodzimy w milczeniu, słyszę tylko własny płytki i ciężki oddech. Każdy kolejny krok do przodu wykonujemy tylko o długość stopy. Niesamowita powtarzalność i monotonia. Wyglądamy jak zaprogramowane roboty. Każdy najmniejszy ruch na tej wysokości to duża strata energii dlatego ograniczamy go do niezbędnego minimum. Na kolejnym krótkim postoju próbujemy zjeść zamarzniętego na kamień batona na, którego i tak nie mieliśmy ochoty. Pokonujemy kolejne metry ale niestety sił nie przybywa i coraz trudniej się oddycha! Teraz wiem jak się czuje ryba wyciągnięta z wody.W myślach powtarzam sobie, że dam radę, przecież technicznie nie ma tu żadnych trudności tylko ta cholerna wysokość! A moja Kasia idzie za mną jakby nigdy nic i na nic nie narzeka. W pewnym momencie mam zaburzenia błędnika bo krok staje się dziwnie chwiejny, moje nogi idą nie tam gdzie chce ale na szczęście po jakimś czasie wszystko wraca do normy. Już nie wiem jak długo podchodzimy ale powoli zaczyna wschodzić słońce i kątem oka widzę długie cienie jakie rzucają góry na rozległe sąsiednie wyżyny. Na rozglądanie się i podziwianie za bardzo nie ma już sił i chyba zaczynam mieć kryzys. Co kilka kroków przystaje… Nagle okazuje się, że do szczytu zostało tylko 100 m. Teraz już wiem, że wyjdziemy! Wzmaga się wiatr. Mamy na sobie kilka warstw odzieży z wełny merino i kurtki puchowe, na które zakładamy jeszcze goretexy. O godz. 6.30 stajemy na szczycie Chachani 6075 m n.p.m. Wielka radość i łzy! Wpadamy sobie w objęcia i gratulujemy! Czasu jest niewiele bo wieje silny, lodowaty wiatr! Patryk skarży się na lekkie odmrożenia dłoni. Wyciągam naszą biało-czerwoną i robimy szybko zdjęcia. Podwójna radość jest taka, że szczyt zdobywamy w dniu urodzin mojej Kasi! I chyba w nie najgorszym stylu bo zajęło nam to tylko 4,2 h.

Schodzimy inną drogą na skróty, prosto w dół stromym zboczem pokrytym grubą warstwą wulkanicznego piachu i żwiru. Osuwamy się w tym podłożu często zapadając dość głęboko. Jak zwykle droga powrotna się dłuży i co gorsza dopadają mnie straszne mdłości. To jeden z objawów choroby wysokościowej. Kasia zaczyna się martwić moim złym stanem. Ledwo dochodzę do bazy. Po odpoczynku i wypiciu kilku mate de coca zrobionych przez Angela jest dużo lepiej. Pakujemy plecaki i jeszcze dodatkowo namioty, które o zgrozo musimy teraz znieść do przełęczy gdzie czeka na nas samochód. W końcu nie wiem jak to zrobiliśmy ale doszliśmy do tej przełęczy i przeżyliśmy ! Cdn…

Śladem Inków – Kanion ColcaTo nie był łatwy wybór. Pierwotnie w naszych planach mieliśmy ambitny trekking na dno Kanionu...
30/12/2016

Śladem Inków – Kanion Colca

To nie był łatwy wybór. Pierwotnie w naszych planach mieliśmy ambitny trekking na dno Kanionu Colca ale kiedy zdecydowaliśmy, że jednak będziemy próbować zdobywać wulkan Chachani , postanowiliśmy oszczędzać siły i wykupiliśmy w biurze w Arequipie standardową 2 dniową wycieczkę wzdłuż kanionu do punktu widokowego Cruz del Condor.
Trasa wiodła przez rozległe, surowe i dzikie tereny, jakich nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Po drodze podziwialiśmy liczne stada dzikich Wikuni a także stada Lam i Alpak hodowanych tu głównie dla wełny. Na przełęczy Patapampa 4910 m n.p.m. naszym oczom ukazał się niesamowity krajobraz niczym z obcej planety. Miejsce to jest fantastycznym punktem widokowym! Wokół widać spalone słońcem pustkowie sięgające aż po horyzont, z którego wyrastają tylko sylwetki wielkich wulkanów. Z jednej strony Chachani i El Misti a z drugiej Ampato i Sabancaya. Ten ostatni to aktywny wulkan, z którego cały czas wydobywa się smuga jasnego dymu. To podniecające uczucie, że w każdej chwili może nastąpić jego erupcja towarzyszyło nam jeszcze przez jakiś czas dopóki nie zniknął nam na dobre z pola widzenia.
Drugą część dnia spędziliśmy w miasteczku Chivay oddalonym od Arequipy o 160 km, nazywanym Bramą kanionu, ponieważ leży w dolinie rzeki Colca w pobliżu wejścia do samego kanionu. Podczas obiadokolacji mogliśmy delektować się smaczną i różnorodną peruwiańską kuchnią przygotowywaną tutaj dla wycieczek w formie szwedzkiego stołu. Dla niskobudżetowych wypraw może być dość drogo ale zdecydowanie polecamy bo warto spróbować miejscowych smaków! Wieczór w Chivay zarezerwowaliśmy sobie na gorące źródła, oddalone tylko 40 min spacerem od miasteczka a położone prawie przy samej krawędzi kanionu! Wspaniała niecodzienna sceneria i rozkoszny relaks!

Kanion Colca jest drugim pod względem głębokości kanionem na świecie i dwa razy głębszym od Wielkiego Kanionu. Ciągnie się na przestrzeni 120 km a jego ściany z lewej strony od dna rzeki osiągają 3200 m a z prawej 4200 m. Dopiero niedawno oddał palmę pierwszeństwa znajdującemu się też w tym rejonie nieco głębszemu kanionowi Cotahuasi. Surowe, kamieniste i kruche, zimne i wietrzne, nieprzyjazne środowisko pozbawione praktycznie roślinności sprawia, że kanion jest trudny do przebycia i bardzo niebezpieczny! Kiedy wyjeżdżaliśmy rano z miasteczka w kierunku kanionu zobaczyłem na murze jednej z ulic dużą tablicę z napisem Avenida Polonia. To była bardzo miła chwila! Tutejsza społeczność nadała nazwę ulicy na pamiątkę słynnej polskiej ekspedycji kajakowej, która w 1981 roku jako pierwsza przepłynęła i z eksplorowała w dziewiczym terenie niemal cały kanion! Ten wielki wyczyn odbił się szerokim echem na całym świecie do tego stopnia, że został wpisany do Księgi rekordów Guinnessa, uznany też za jedną z 10 największych wypraw kajakowych w historii a uczestnicy zostali przyjęci na audiencji u prezydenta Peru. Jadąc wzdłuż południowej krawędzi kanionu zatrzymywaliśmy się w małych sennych osadach gdzie ludzie żyją głównie z upraw rolniczych, które widoczne są tu na polach tarasowych pamiętających jeszcze czasy inków. W Yanque na rynku obok fontanny wcześnie rano można obejrzeć pokazy tradycyjnych tańców w wykonaniu dzieci dla licznie przybywających tu grup turystycznych. Kolejną osadą była Maca, zlokalizowana dokładnie na pęknięciu tektonicznym i z tego powodu często niszczona przez trzęsienia ziemi. Stoi tu piękny kościół Iglesia de Santa Ana z misternie rzeźbionym drewnianym ołtarzem. Obok kościoła przy straganach z pamiątkami można było sobie zrobić zdjęcie np. z drapieżnym orłem albo napić się soku ze świeżo wyciskanego kaktusa. Ostatni odcinek naszej wycieczki pokonaliśmy pieszo ścieżką prowadząca bezpośrednio przy krawędzi kanionu. Po drodze zachwycaliśmy się ogromem i przestrzenią tego miejsca. Zatrzymywały nas co rusz kwitnące kaktusy i pachnące zioła porastające tutejszą wysuszoną ziemię i w efekcie później musieliśmy doganiać naszą grupę. Po ok. godzinie doszliśmy do najsłynniejszego miejsca w kanionie, do punktu widokowego Cruz del Condor! W czasach inkaskich było świętym miejscem, gdzie składano ofiary bogom.
Dla nas to było niezwykłe przeżycie, kiedy nad kanionem ukazały się kondory. Jedne z największych ptaków na świecie, których rozpiętość skrzydeł dochodzi do 4 m. Właśnie w tym miejscu zamieszkuje kolonia kondorów andyjskich, które w porze suchej zawsze rano albo pod wieczór wykorzystują termalne prądy powietrza do unoszenia się. Zdarzało się że przelatywały nad naszymi głowami a potem wykonywały ewolucje przypominające pokazy delfinów jakby wiedziały, że są przez nas podziwiane. Kiedy tak wszyscy spoglądali do góry nad swoje głowy zupełnie przypadkiem spostrzegłem nisko nad ziemią niebywale kontrastowy widok. To były spijające soki z kwiatów kaktusów maleńkie kolibry!

Kiedy już wracaliśmy czułem ten wielki niedosyt, że tak naprawdę zobaczyliśmy tylko niewielką część tego wspaniałego zakątka naszej Ziemi. Cdn…

Śladem Inków – Arequipa i wulkanyWstawał dzień gdy dojeżdżaliśmy. Prawdę mówiąc nie mogłem się doczekać tej chwili.  Z o...
21/12/2016

Śladem Inków – Arequipa i wulkany

Wstawał dzień gdy dojeżdżaliśmy. Prawdę mówiąc nie mogłem się doczekać tej chwili. Z okien autobusu widać już było te olbrzymy górujące nad miastem. Jedne z najwyższych wulkanów na świecie, pięcio i sześciotysięczniki; Pichu Pichu, El Misti i Chachani.

Tradycyjnie z dworca do hotelu dojechaliśmy taksówką i po małym zamieszaniu z pokojami moja Kasia wynegocjowała jeden z ładniejszych i oczywiście z balkonem z widokiem na wulkany. Przez 7 następnych dni miała to być nasza baza wypadowa. I tak od razu ruszyliśmy zwiedzać miasto. Niemal cała kolonialna Arequipa zbudowana jest z białej wulkanicznej skały sillar, która utworzyła się z erupcji wulkanu Misti jeszcze w okresie plejstocenu. Dlatego Arequipę nazywa się „Ciudad Blanca” czyli białe miasto, choć w rzeczywistości jest w lekko kremowym kolorze. Po ostatnim trzęsieniu ziemi w 2002 roku miasto było odrestaurowane i nadal zachowuje swój kolonialny urok i jest uważane obok Cuzco za najpiękniejsze miasto w Peru. Tylko 10 min spacerem dzieliło nasz hotel od pięknego Plaza de Armas z okazałą katedrą, wysokimi palmami, starymi gazowymi latarniami, fontanną z białego kamienia i dwupoziomowymi arkadami. To było nasze ulubione miejsce, gdzie jeszcze nie raz przychodziliśmy na dobrą kawę. Żeby w pełni doświadczyć niezwykłego widoku jakim jest usytuowanie miasta udaliśmy się na wzgórze w dzielnicy Yanahuara na zachodnim brzegu rzeki Chili. Roztacza się stąd zniewalająca panorama miasta, które położone jest stosunkowo nisko, bo na 2300 m n.p.m. a leży wręcz u stóp idealnego stożka wulkanu El Misti o wysokości 5822 m.n.p.m. Właśnie ten kształt i ta różnica robią nieziemskie wrażenie w odbiorze! Fantastyczny klimat ma Arequipa! Stwierdziliśmy zgodnie, że tu można by było zamieszkać. Turkusowe niebo, temperatury w dzień od 21 do 23 C i tak przez cały rok. Żyć nie umierać! Dopiero tu po raz pierwszy od przyjazdu do Ameryki nie licząc krótkiego pobytu na Machu Picchu poczuliśmy się uwolnieni od soroche (choroba wysokościowa). Dzięki temu mogliśmy pozwolić sobie wreszcie na alkohol tzn. degustację lokalnego wina i nie zawiedliśmy się! Peruwiańskie wina są naprawdę dobre!
Tyle zabytków i pięknych miejsc do zwiedzania a my musieliśmy wybierać bo plany były napięte. Nie mogliśmy jednak pominąć najciekawszego miejsca w Arequipie i jednego z największych klasztorów Ameryki Południowej. To XVI- wieczny Monasterio de Santa Catalina, zajmuje tak dużą powierzchnię, że można go nazwać miastem w mieście. Przyciąga uwagę też dzięki swej niezwykłej historii. Dziwny to był klasztor bo aż do drugiej połowy XIX w. pomimo klauzury, wybrankami były tylko dziewczęta z wyższych sfer, które mieszkały w luksusowo wyposażonych celach. Każda miała po kilka służących, niewolnic a do spraw wiary podchodziły dość swobodnie, organizując często przyjęcia, oddając się w ten sposób doczesnym uciechom. Przez prawie 3 godziny zwiedzania czuliśmy się jak przeniesieni w tajemniczy świat do minionej epoki. Są tu place, ogrody, wąskie uliczki z kompleksami budynków mające swoje nazwy i różniące się kolorami. Z krużganków widać patia, pomieszczenia kuchenne i mieszkania niewolników, jest granitowa fontanna, kościół, wszędzie pełno eksponatów a także galeria sztuki z imponującą kolekcją cennych obrazów religijnych. Bilety wstępu były dość drogie ale warto było to zobaczyć.
Odwiedziliśmy też słynną Juanite, mumie dziewczynki, która znajduje się w specjalnie dla niej utworzonym Muzeum Sanktuariów Andyjskich. Znaleziono ją 100 km od Arequipy na wulkanie Ampato 6310 m n.p.m gdzie wysunęła się z lodowej szczeliny na wskutek ocieplenia, spowodowanego aktywnością sąsiedniego wulkanu Sabancaya. Jest jedną z najlepiej zachowanych mumi na świecie dzięki temu, że przeleżała 550 lat w lodzie. Okazuje się, że Inkowie często składali dzieci w ofierze bogom, żeby przebłagać różne kataklizmy m.in. trzęsienia ziemi. Na miejsce składania ofiar wybierano najwyższe andyjskie szczyty. Te makabryczne praktyki Inków znane są tak naprawdę dopiero od niedawna od kiedy zaczął zmieniać się klimat.
Marzył się nam jeszcze jednodniowy wypad na plaże oceanu, który jest tylko 3 godz. drogi od Arequipy ale nie było rady, bo czekał już na nas Kanion Colca.
Cdn…

12/12/2016

Śladem Inków – Fiesta

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. I tak przyszło nam pożegnać się z naszym ukochanym Cuzco. Ten ostatni dzień i ostatni spacer, na który się wybraliśmy był bardzo wyjątkowy bo spotkała nas niezwykła niespodzianka. Przez ulice miasta przy akompaniamencie orkiestr jak rzeka płynął niekończący się wielobarwny i roztańczony korowód zespołów teatralnych i tanecznych. Huczne i uroczyste fiesty odbywają się w Peru prawie wszędzie i dość często a Cuzco jest pod tym względem miejscem szczególnym i najsłynniejszym. Staliśmy jak zaczarowani i podziwialiśmy! Entuzjazm, radość, wspaniałe stroje, wszystko w fascynującej oprawie wynikającej z przemieszania się obrzędów chrześcijańskich i zwyczajów sięgających czasów Inków a nawet jeszcze starszych. Ten krótki filmik jest tylko małym fragmentem tego co mieliśmy szczęście zobaczyć ! Fiesta trwała przez większą część dnia do wieczora a jej odgłosy było jeszcze słychać kiedy wsiadaliśmy do naszego autobusu linii Cruz del Sur, który miał nas zawieźć 500 km dalej na południe Peru, do miasta Arequipa.
Cdn…

Śladem Inków – Rainbow MountainPrzed nami Tęczowe Góry! Niezwykłe, kolorowe formacje skalne. Podobno drugie takie miejsc...
23/11/2016

Śladem Inków – Rainbow Mountain

Przed nami Tęczowe Góry! Niezwykłe, kolorowe formacje skalne. Podobno drugie takie miejsce na świecie jest jeszcze w Chinach. Trekking wykupujemy jak poprzednio w jednym z biur w Cuzco. Miejsce do którego się udajemy jest położone ponad 100 km na południowy wschód od Cuzco. Po 3 godzinach jazdy busem z naszą grupą docieramy do osady pasterskiej położonej w szerokiej dolinie na wysokości 4300 m. n.p.m. Jest wczesny ranek i bardzo zimno! Ziemia zamarznięta! Zakładamy czapki, rękawiczki i kurtki puchowe. Wysoko nad doliną błyszczy w słońcu śnieżnobiały kolos, to Asungate 6385 m.n.p.m. Piękna andyjska sceneria. Po śniadaniu w namiocie bazowym krótka odprawa z przewodnikiem i ruszamy w górę. Naszym celem jest szczyt Vinicunca 5020 m.n.p.m. Trekking na tej wysokości jest dla nas ważnym sprawdzianem i kolejnym etapem aklimatyzacyjnym przed planowanym za kilka dni wejściem na sześciotysięczny wulkan Chachani. Jest cieplej! Podchodzimy już w słońcu, równym tempem, bardzo powoli, chociaż teren jest bardzo łatwy. Przy tak rozrzedzonym powietrzu inaczej się nie da. Żujemy dużo liści koki ! Mam nadzieję, że damy radę. Coraz więcej kolorowych gór dookoła. Lamy i alpaki pasą się przy strumieniach. Jednak nie jest tak jakbyśmy chcieli. Moja Kasia zaczyna skarżyć się na ból głowy! Częściej przystajemy, żeby odpoczywać.. Kasia czuje się coraz gorzej. Mniej więcej w połowie podejścia zaczynam poważnie zastanawiać się nad powrotem do bazy. Taki stan spowodowany chorobą wysokościową może być bardzo niebezpieczny dla zdrowia i życia i nie można go lekceważyć nawet w najmniejszym stopniu. Po dłuższym odpoczynku decydujemy, że jednak próbujemy iść dalej do góry. Moja Kasia jest bardzo dzielna i nie daje za wygraną, odmówiła podwózki wierzchem na koniu, którego można tutaj wynająć na większą część trasy. Najbardziej strome podejście jeszcze przed nami ale w oddali widać już szczyt. Gdzieś na wysokości ok. 4800m przy ostatniej chacie spotykamy małego chłopca z rodziny pasterskiej, którego Kasia częstuje batonem a ja robię mu zdjęcie. Najgorsze jest chyba to, że nasze samopoczucie nie pozwala, żeby cieszyć się w pełni tym wszystkim co nas tutaj otacza. Zmuszamy się, żeby iść dalej. Na przełęczy krótki odpoczynek i robimy ostatnie podejście. Po 3 godzinach stajemy na szczycie Vinicunci 5020 m.n.p.m. Łzy radości i gratulacje! Widoki bajkowe, wręcz nierealistyczne! Szkoda tylko, że niebo nie jest za bardzo łaskawe i gasi nam nieco kolory tęczowych gór. Wieje silny lodowaty wiatr! Pod naszymi nogami zauważamy leżącego nieruchomo czarnego psa, chyba nie żyje… skąd się tu wziął, na samym szczycie ? Schodzimy szybko w dół. W dolinie jest bardzo gorąco i temperatura daje nam się we znaki. Taki jest właśnie klimat peruwiańskiej zimy. Zwłaszcza w górach w nocy jest zimno, mróz a w dzień potrafi być całkiem gorąco. Bardzo zmęczeni to mało powiedziane, wydaje się, że jeszcze tylko siłą woli przesuwamy nogi do przodu. W pewnym momencie spotyka nas miła niespodzianka, okazuje się, że pies ze szczytu żyje i co równie ciekawe dołącza do nas jako wierny towarzysz wędrówki. Głowa ciągle boli ale idę dalej. Droga powrotna dłuży się bardzo! Dochodzę do wniosku, że jako zespół wyszliśmy na szczyt dzięki sile charakteru Mojej Kasi i był to raczej kres naszych możliwości i na sześciotysięczniku już nie damy rady. Do bazy docieramy wykończeni. Po obiedzie wsiadamy do busa i z bolącymi głowami wracamy do Cuzco. To był trekking z traumatycznymi przeżyciami. Jutro czeka nas zasłużony odpoczynek. Cdn…

Śladem Inków – Machu PicchuPodekscytowanie rośnie z każdą chwilą, wyruszamy do jednego z 7 Nowych Cudów Świata. Wycieczk...
17/11/2016

Śladem Inków – Machu Picchu

Podekscytowanie rośnie z każdą chwilą, wyruszamy do jednego z 7 Nowych Cudów Świata. Wycieczkę wykupiliśmy w lokalnym biurze w Cuzco, wybierając najbardziej optymalną dla nas opcję podróży.

Dzień 1. Przed nami 6 godzin jazdy busem z 15 pasażerami na pokładzie. Po ok. 3 godz. wyjeżdżamy serpentynami do przełęczy na wys. 4300 m.n.p.m, to nasz nowy rekord wysokości! Warunki pogodowe drastycznie się zmieniają, zniknęło słońce, wokół mgła, a na drodze lód! Dalej w dół serpentynami… i po chwili, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki jesteśmy w innej bajce. Słońce, bananowce i kolorowe ptactwo, to już inna strefa klimatyczna. Zjeżdżamy w piękną , zieloną dolinę. Moja Kasia się uśmiecha bo marzyła, żeby zobaczyć dżunglę! Po drodze dwa nieprzewidziane postoje, jeden z naszych pasażerów ma problemy z oddychaniem spowodowane brakiem aklimatyzacji. Już w dolinie mijamy kolejne osady. Mój wzrok przykuwają znowu niezwykłe widoki!... to małe cmentarzyki z grobami zatopionymi wśród dzikich ogrodów mandarynek i bananowców. Jest bardzo egzotycznie. W Santa Maria przejeżdżamy przez most na drugą stronę rzeki, gdzie kończy się asfalt. Jak się później okazuje tu zaczyna się kilkunastokilometrowy odcinek drogi dla ludzi o mocnych nerwach. Nasz bus szybko pnie się coraz wyżej, długimi trawersami po stromym zboczu doliny. Miejscami jest bardzo wąsko i blisko krawędzi, a pod nami kilkuset metrowe przepaście. Strach patrzeć w dół! Chociaż widoki niesamowite. Podwyższony poziom adrenaliny. Pył z drogi wdziera się coraz bardziej do wnętrza naszego pojazdu. Zakładamy na twarze chustki, żeby się lepiej oddychało. Po ok. godzinie takich emocji mijamy jeszcze małe miasteczko Santa Teresa i docieramy do Hydroelectricy - elektrowni wodnej na rzece Urubamba, gdzie kończy się droga. Dalej pieszo z naszym przewodnikiem idziemy ścieżką wzdłuż torów kolejowych, pośród dżungli. Wkoło wszystko gęsto porośnięte tropikalną roślinnością. Moja Kasia zachwyca się różnokolorowymi motylami i pięknymi kwiatami, obok których nie da się przejść obojętnie. Jest już wieczór kiedy po 2 godzinach dochodzimy do Aguas Calientes, miasteczka położonego u podnóża Machu Picchu. Dojechać tutaj można tylko pociągiem i w taki właśnie sposób przybywa większość turystów. Lokalizacja w głębokiej lesistej dolinie i rzeka Urubamba, która z wielkim hukiem przepływa przez miasteczko, robią na nas duże wrażenie. Jesteśmy zaniepokojeni bo zaczyna padać deszcz. Po kolacji dostajemy pokój w jednym z hoteli i szybko idziemy spać bo jutro czeka nas ważny dzień.

Dzień 2. Pobudka 4 rano. Nie pada. W świetle czołówek dochodzimy do mostu, gdzie ustawia się bardzo długa kolejka turystów przy bramie kontrolnej na szlak prowadzący na Machu Picchu. Z tego miejsca prosto do góry podchodzimy bardzo stromą ścieżką. Wstaje świt. Mgły przysłaniają dżunglę. Po ok. 1.5h jesteśmy przy górnej bramie. Tłum turystów! Można tu dojechać z dołu autobusem za kilkanaście dolarów. Zbieramy grupę i na szczęście z naszym przewodnikiem wchodzimy poza kolejnością. Niestety dalej mgła i nic nie widać. Zaczynam być podłamany bo przejechaliśmy pół świata… i czasu mamy niewiele. Moja Kasia nic nie mówi, słucha opowiadań przewodnika i spogląda na mnie wymownym wzrokiem. W pewnym momencie nasz przewodnik zauważa, że wszyscy mają nietęgie miny i oznajmia, że za 1.5h niebo będzie czyste. I tak napełnieni wiarą i nadzieją uzbrajamy się w cierpliwość i czekamy !... Po 2 h zaczyna się przedstawienie, które przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. To cudowny spektakl mgieł, chmur i słońca, które rozświetla na naszych oczach najsłynniejsze i najpiękniejsze miasto Inków. Widok zapiera dech w piersiach. Głęboko w dolinie mgły odsłaniają Urubambę okalającą Machu Picchu niczym gigantyczna fosa. Chyba tylko Inkowie potrafili w tak wspaniały sposób wkomponować budowle w otaczający je krajobraz. Wygląda jakby nie ingerowali w ten świat natury tylko go jeszcze upiększali . Tak właśnie to widzimy, stojąc na Machu Picchu podziwiając jeden z najpiękniejszych widoków na świecie. Miasto i okolice Inkowie opuścili z niewiadomych bliżej powodów jeszcze przed przybyciem konkwistadorów, a pamięć o nim zaginęła nawet wśród inków. Prawdopodobnie dlatego nigdy nie dotarli tu Hiszpanie. Robimy zdjęcia i zwiedzamy poszczególne części kompleksu. Hiram Bingham, który odkrył dla świata Machu Picchu w 1911 r, podzielił całość na sektory i nadał im nazwy; Dużą część zajmuje Sektor Rolniczy z tarasami uprawnymi. Przy długim na 750m kanale, którym płynęła woda z naturalnego źródła nawadniając tarasy, znajduje się 16 małych wodospadów ceremonialnych to tzw. Fontanny. Świątynia Słońca- jedyna owalna budowla uważana za najdoskonalszą pod względem konstrukcyjnym w całym kompleksie, gdzie składano ofiary bogom i prowadzono obserwacje astronomiczne. Pałac Księżniczki i królewski grobowiec z ołtarzem z 3 stopniami symbolizującymi trzy światy Inków; podziemie, ziemie i niebo. Dom Najwyższego Kapłana , Świątynia Trzech Okien. Za Główną Świątynią znajduje się najważniejsze ze wszystkich sanktuariów Machu Picchu – Intihuatana czyli kamień słońca z rzeźbioną kolumną, którego cień wyznaczał przesilenia pór roku.

Żeby dokładnie zwiedzić miasto i okolice trzeba przeznaczyć na to min. 2 dni. Niestety my nie mamy za wiele czasu, taki jest właśnie urok zorganizowanych wycieczek. Pozostaje duży niedosyt bo nie zobaczyliśmy wszystkiego ale i tak było warto!. Po 4 godzinach pobytu schodzimy w dół doliny i dalej 8 km tą samą drogą wzdłuż torów przez dżunglę do Hydroelectricy, gdzie czeka na nas bus do Cuzco. Wracamy bardzo zmęczeni ale szczęśliwi! Cdn…

Adres

Modirak@wp. Place
Kraków
31-709

Telefon

+48530013591

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Kasia & Jacek trekkingowo umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Widea

Udostępnij

Najbliższe biura podróży